WADY BYCIA WŚCIBSKIM

246 12 16
                                    

Bywały momenty, kiedy Sam zastanawiał się, czy nie był przypadkiem jedynym rozsądnym członkiem swojej rodziny.

Na przykład: normalnie, jeśli martwił cię fakt, że w razie twojej śmierci krewni żony spróbowaliby wysunąć pretensje do twojego tronu, najoczywistszym rozwiązaniem byłoby oficjalnie spisać zamiar przekazania królestwa synom i kazać go potwierdzić notarialnie.

Jednak nie był to sposób działania Johna Winchestera.

Nie. Sposobem działania Johna Winchestera była próba ożenienia najstarszego syna, jak gdyby był jedyną księżniczką w pozbawionym dziedzica królestwie, w nadziei, iż jego żona wydałaby potomstwo, zanim John zszedłby z tego świata, tak, aby nie ostała się choćby najmniejsza możliwość wywołania przez kogoś zamieszek po jego przypuszczalnej śmierci.

Przez przypadek był to również powód, dla którego Sam, od kiedy tylko wyszedł dziś rano ze swej sypialni, spędził większość swego czasu na byciu przedstawianym największej ilości szlachciców z sąsiednich królestw, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia.

Oraz, oczywiście, ich córkom.

Po nie tak całkiem subtelnych przytykach, jakie jego matka skierowała tydzień wcześniej w stronę ojca, sugerując, iż Dean byłby MOŻE bardziej skłonny rozważyć małżeństwo, gdyby faktycznie POZNAŁ dziewczęta, zanim doszłoby do jakiegokolwiek oficjalnego porozumienia, John ustąpił i pozwolił jej zorganizować jakąś przyziemną imprezę na zamku, co zaowocowało niekończącym się hałasem mającym źródło w ludziach wypełniających właśnie wielką salę, niemożliwością znalezienia czasu dla siebie oraz mnóstwem osób pytających Sama o miejsce pobytu jego brata.

Jedyną korzyścią płynącą z ryzykowania permanentnym paraliżem twarzy był fakt, że jego matka - przewidująca jak zawsze - uznała za stosowne zaprosić na przyjęcie również całą rodzinę Moore'ów, co oznaczało, iż wyłącznym powodem, dla którego Sam nie wymówił się jeszcze z towarzystwa twierdząc, że "bardzo mu przykro, jest potrzebny w barakach, i nie, królewscy rycerze nigdy nie odpoczywali, przykro mi bardzo, że wychodzę tak wcześnie", była pewna piękna blondynka, która, jak się składało, była również jego narzeczoną.

- Witaj, Samuelu - powitała go, gdy tylko zdołali przedrzeć się przez tłum ludzi w sali niezaczepiani przez jakichś bezimiennych szlachciców chcących wiedzieć to i owo odnośnie swoich królestw. Miała na sobie jasnoniebieską suknię haftowaną w pióropodobne motywy, która, choć nie tak strojna, jak suknie noszone przez niektóre z innych dam w sali, przydawała jej postaci pewnego wyrafinowanego wdzięku, co w oczach Sama czyniło ją ideałem.

- Witam, lady Moore - odparł Sam z uśmiechem autentyczniejszym, niż wcześniej.

- Proszę, to wciąż jest tytuł mojej matki - uśmiechnęła się dziewczyna, w jej oczach błyszczało rozradowanie. - Myślałam, że postanowiliśmy, byś nazywał mnie Jess, skoro jesteś moim narzeczonym - skomentowała, uśmiechając się bardziej, by okazać swe rozbawienie, po czym podeszła bliżej niego.

- Postanowiliśmy również, że mówiłabyś mi Sam - przypomniał jej w zamian książę, próbując powściągnąć radosny uśmiech, który groził mu wystąpieniem na twarz. Miał szczęście, że matka zasugerowała ich zaręczyny po tym, gdy ujrzała, jak świetnie się dogadywali w trakcie wiosennych świąt w zeszłym roku, inaczej znalazłby się w tej samej sytuacji, co Dean - z ojcem podsuwającym mu każdą niezamężną młodą damę w sali.

- Postanowiliśmy - powtórzyła. - Wobec tego chciałabym ci przypomnieć, że wciąż z radością czekam na obiecany przez ciebie prezent.

Książę zmarszczył brwi - był prawie pewien, że niczego podobnego nie obiecał, kiedy się ostatnio widzieli. Ona też musiała o tym wiedzieć, ponieważ jej uśmiech przeszedł w zadowolony z siebie uśmieszek.

Książę i smokOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz