Rozdział VIII

1.1K 76 12
                                    

To taki rozdział przejściowy, więc nie bijcie, że króki. Taki musi być. :(

Nie miał pojęcia dlaczego się na to zgodził. W gruncie rzeczy to było bardzo osobiste pytanie. Może miał nadzieję, że wtedy wreszcie się od niego odczepi? Nie była już przecież uczennicą ‒ zagrożenie jej szlabanem lub zatarganiem za kudły do Minerwy stanowczo nie wchodziło więc w grę. Skoro nie zależało jej na posadzie to jego czcze (przecież, na Merlina była ulubienicą tej nieznośnej kobiety) groźby o zwolnieniu również traciły na mocy. Sam zakończył jej praktyki, pozbawiając się tym samym kolejnego argumentu...

Była mu równa... przynajmniej z czysto technicznego punktu widzenia. Rola zastępcy dyrektora równała się bowiem, jak zdążył zauważyć przez całe lata utyskiwań Minerwy, do wykonywania najbardziej niewdzięcznego ze wszystkich obowiązków, czyli durnej papierologii. Co więc mógł jej zrobić? Postraszyć, że rzuci na nią paskudną klątwę? Na to były odpowiednie paragrafy i gdy tak patrzył w te orzechowe oczy nachodziło go przeczucie, że dziewczyna niezwłocznie wykorzystałaby prawo przeciwko niemu.

Czuł się bezradny, bo Granger ‒ gdy jej na czymś odpowiednio mocno zależało ‒ potrafiła być głupio uparta jak Sybilla, odwagą dorównywała Minerwie a bezczelnością... Hagridowi.

W najlepszym wypadku mógł zatrzasnąć jej drzwi przed nosem i nie wychodzić, aż sobie pójdzie, ale serwowanie uczniom kilkumiesięcznego braku zajęć zarówno z Eliksirów jak i z Mugoloznawstwa raczej nie było w najlepszym tonie i z pewnością zesłałoby im na głowy krwawą wendettę tymczasowej dyrektorki tego przybytku nauki i wiedzy.

Wpuścił więc lwa z zamiarem zgolenia mu tej jego bujnej grzywy, jednak tym razem niestety się przeliczył. Nie wiedział, że wpuszcza desperata, któremu już wszystko jedno, co z nim zrobią.

Musiał przyznać, że takiej jej jeszcze nie widział i nawet trochę obawiał się, do czego jest zdolna: pozbawiona celu, oderwana od swoich wybujałych marzeń i fantazji o naprawianiu całego świata własnymi, gołymi rękami.

Dziewczyna jeszcze przed wojną nie bała się pobrudzić sobie rąk. Zdał sobie sprawę, że ta uważana przez wszystkich za niemal świętą Gryfonka już jako nastolatka gotowa była podpalić swojego nauczyciela, okraść go i Merlin wiedział, co jeszcze wyczyniała przez te wszystkie lata za jego plecami – wszystko oczywiście pod wygodną, gryfońską przykrywką odwagi, bohaterstwa i wyższej konieczności. Tak. Zwłaszcza ta ostatnia wartość była nadużywana przez pieprzoną bandę czerwono-złotych durniów, gdy na jaw wychodziły ich brudne sprawki. Wydawało mu się to nad wyraz cyniczne. Gdy spsocił coś Ślizgon, powody zawsze były dość proste do odgadnięcia, wydawały mu się naturalne, związane z ludzką naturą: współzawodnictwo, walka o pozycję, obrona własnej godności. Gryfoni nigdy nie potrafili powiedzieć, że po prostu szli na łatwiznę, nie, oni musieli ubierać swoje ciemne sprawki w piękne słówka o przyjaźni, walce ze złem tego świata... Oczywiście zarówno Minerwa, jak i zmarły niedawno dyrektor, obydwoje wywodzący się z owej bandy i oboje od dziecka przepełnieni hipokryzją domu lwa, z łezką kręcącą się w oku, cholerną kryształową gryfońską łzą, przyklaskiwali tym banialukom.

I tak właśnie wylądował umówiony na spotkanie. Tylko tak udało mu się ją dzisiaj spławić: odraczając własną, nieuniknioną udrękę. Parsknął. Gdyby ktoś mu jeszcze niedawno powiedział, że umówi się z Granger, jakkolwiek prozaiczne nie miałyby stać za tym powody, to sformułowanie w kontekście ich dwojga brzmiało co najmniej śmiesznie, jeśli nie idiotycznie.

Byli więc dogadani - Merlinie dopomóż ‒ na najbliższą sobotę. Cholerną sobotę.

Czemu po prostu jej nie sterroryzował? Przecież pomimo jej desperacji, pomimo planów odejścia że szkoły nadal łatwo było ją wytrącić z równowagi, przywołać na jej usta grymas, którym starała się zamaskować zranienie, sprawić, by jej oczy powilgotniały. Mógł powiedzieć coś o jej piekielnej fryzurze, połączyć to ze zgrabną uwagą o jej niskiej inteligencji, czyniąc przy tym dosadne odniesienie do jakiegoś stwora odrażającego zarówno swoim wyglądem jak i poziomem rozwoju umysłowego. Podejrzewał, że to wystarczyłoby aż nadto, a kosztowałoby go o wiele mniej energii i zachodu niż spotkanie...

Spojrzał w lustro, na swoją zmęczoną twarz. Zapadnięte oczy, podpuchnięte powieki. Pośrodku królował ‒ niczym jawne szyderstwo ‒ jego cholerny nos. Chociaż nie było żadnych podstaw do obaw, postanowił postawić sytuację maksymalnie jasno i na gruncie zawodowym, wpuszczając ją tym razem jedynie do swojego słynnego gabinetu z biurkiem, nie zaś do prywatnych komnat, jak to uczynił poprzednim razem.

Zastanawiał się przez moment. Dłoń z brzytwą zawisła w powietrzu. Po co w ogóle analizuje tę całą sytuację? Po co się skupiać na tak nieistotnym szczególe, jakim była ta rozczochrana dziewucha? Pojawiła się ponownie w jego życiu po kilku latach rozkosznej przerwy i miała zaraz z powrotem zniknąć i to, jeśli sprzyjała mu fortuna, tym razem na dobre. Powinien się cieszyć. Powinien z niecierpliwością skreślać kolejne dni w kalendarzu, jak reszta społeczeństwa czyniła każdego grudnia. A jednak, jakaś jego część czuła niepokój. Nie wiedział, skąd się on brał i z czym dokładnie był związany, zauważył jedynie, że pojawiał się on ilekroć do jego umysłu zawitała twarz przeklętej Gryfonki.

Kolejny dzień. I kolejny. A potem... Potem sobota.

***

W piątkowy wieczór Hermiona o mało nie podskoczyła widząc głowę Ginny unoszącą się w kominku.

‒ Na Merlina, Ginn...

‒ Przestraszyłam cię ‒ stwierdziła. Wyglądała na kompletnie wypraną z energii.

‒ Czy coś się... ‒ zaczęła znowu Hermiona, ale jedno skinienie przyjaciółki pozbawiło ją wszelkich złudzeń.

‒ Ron już wraca ‒ powiedziała bezbarwnym tonem. ‒ Pomyślałam, że mimo wszystko może cię to zainteresować. Pogrzeb będzie w sobotę. O siedemnastej.

Hermiona przymknęła oczy. Więc stało się. A ona nie zdążyła nawet z nią porozmawiać...

Nie wiedziała co powiedzieć. To zimno w głosie Ginewry... Wolałaby usłyszeć gorycz, złość, cokolwiek. Ale to było sprawiedliwe: otrzymała nic za nic. Nie przekazała wieści więc w zamian otrzymała jedynie puste oczy.

‒ Dlaczego nie zafiukałaś wcześ...

Otworzyła oczy. Ginny już zniknęła.

Sobota o siedemnastej. Ze Snapem umówiona była na trzecią. Jeśli się postara to może nawet zmusi go do pojawienia się i złożenia kondolencji...

Wiedziała, że jest to głupi sposób na zadośćuczynienie i że niczego tym nie naprawi. Swojego tchórzostwa przede wszystkim.

Zdała sobie sprawę, że najprawdopodobniej straciła właśnie ostatnią bratnią duszę. Dorzuciła do kominka, bo nagle zrobiło jej się jakoś zimno.

DZIEDZICTWO FENIKSA cz. 1: Legenda (Sevmione) ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz