*Wrócimy do domu - James Potter*

164 15 36
                                    


       Zielone światło rozbłysnęło, a potem zapadła ciemność. Zawsze lubiłem zielony kolor, bo kojarzył mi się z kolorem oczu Lily, a że Harry odziedziczył spojrzenie po niej, to również z nim. Kolor tego światła nie przywodził jednak na myśl nic dobrego i doskonale pamiętałem, że wielokrotnie po tym, gdy go widziałem, przychodziło cierpienie i tęsknota. Tym razem jednak to nie ja miałem być tym, który będzie zmagał się z tymi uczuciami, a tym, który będzie ich przyczyną. Westchnąłem, co bardzo mnie zaskoczyło, bo przecież przed chwilą zginąłem...a może jednak nie? Cień nadziei zapalił się w moim sercu szybciej niż lampa Filcha, gdy w nocy usłyszał na korytarzu jakieś kroki, ale gdy tylko otworzyłem oczy, bezpowrotnie zgasła. 

Otaczała mnie wszechobecna biel i przez chwilę miałem wrażenie, że stanowię jej część. Poruszyłem nogą, następnie drugą, a potem uniosłem ręce i uważnie im się przyjrzałem. Nic się nie zmieniło, no może poza faktem, że z mojego palca wskazującego zniknęło zacięcie, które zrobiłem sobie rano, krojąc jabłko dla Harry'ego, a ten wleciał we mnie z impetem na swojej zabawkowej miotle. Nie wiem jak nie żyjąc mogłem to poczuć, ale miałem wrażenie, że moje serce na chwilę gwałtownie przyspieszyło. A może to tylko z przyzwyczajenia, że zwykle tak było? Gdy pomyślałem o moich najbliższych, przez chwilę poczułem strach, który jednak szybko uleciał. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że Lily...moja piękna, odważna żona, podzieliła mój los. Szybko pomyślałem o Harry'm, a w mojej klatce piersiowej znów coś jakby drgnęło. On żył. A skoro mój synek był żywy, to oznaczało, że nasza śmierć nie poszła na marne. Niewiele było osób za które gotów byłbym zginąć, ale w przypadku Harry'ego, gdybym musiał, zrobiłbym to kolejny raz. 

Otaczająca mnie biel jakby zaczęła się rozrzedzać i stawać się mniej rażąca. Podniosłem się z tego na czym leżałem, a przywodziło mi to na myśl obłok. Ostrożnie zrobiłem jeden krok, potem następny, a z każdym kolejnym przed moimi oczami zaczynał materializować się jakiś obraz. Początkowo całkowicie niewyraźna mieszanina kolorów, wśród których przeważał zielony i niebieski. Kolejnych kilka kroków, a zarysy stały się o wiele wyraźniejsze i już wiedziałem, gdzie jestem. Mimowolnie się uśmiechnąłem na widok herbu Gryffindoru, wiszącego na jednej z trybun. Z moim zamiłowaniem do Quidditcha to powinno być do przewidzenia, że nawet po śmierci wyląduję na boisku. Ruszyłem dalej, bo wewnętrzne przeczucie mówiło mi, że tak właśnie powinienem zrobić. 

Na środku boiska stało coś dużego i prostokątnego. Poprawiłem okulary, które zsunęły mi się z nosa, swoją drogą, miałem nadzieję, że po śmierci nie będą mi już potrzebne, ale jednak okazało się, że w tych wszystkich księgach o życiu po śmierci, trochę ich poniosło. Wcisnąłem je mocniej na nos i ten zamazany kształt okazał się być dużym, dębowym biurkiem przy którym stał równie masywny fotel z czerwonym obiciem. Zupełnie taki sam jak przed laty w gabinecie mojego ojca. Przejechałem dłonią po oparciu, którego przyjemny materiał wciąż doskonale pamiętałem. Nagle dotarło do mnie, że przecież lada chwila, znów ich spotkam. Pewnie są już gdzieś tam, załamani tym, że umarłem, a jednocześnie szczęśliwi, że znów będziemy mogli być razem.

          Usiadłem na fotelu i przysunąłem się bliżej biurka. Stał na nim słoiczek z atramentem w którego włożone było śnieżnobiałe pióro, a zaraz obok spoczywała sterta czystych pergaminów. Po przeciwnej stronie blatu stała klepsydra. Ziarenka znajdujące się w niej były koloru złotego i miałem wrażenie, że delikatnie się poruszały, choć żadne z nich nie spadło, mimo że znajdowały się już w górnej części klepsydry. U góry, była przyczepiona do niej duża, metalowa tabliczka, która na razie była pusta, ale miałem pewne podejrzenia co do tego co się na niej pojawi. 

Słynne listy od nieobecnych, bo tak były zwane przez ich adresatów. Poczułem prawdziwy, przeszywający smutek na myśl o tym, jak wiele ich dostałem od czasu rozpoczęcia się wojny i dołączenia do Zakonu. A teraz sam będę musiał ująć wszystko co chciałbym komuś powiedzieć w ciągu całego, długiego życia, w krótkim liście, którego długość wyznaczy mi to jak długo żyłem. A jak na ironię, przez to jak wcześnie przyszło mi odejść, do powiedzenia mam dużo więcej. Westchnąłem i wyciągnąłem dłoń po pierwszy pergamin, zastanawiając się do kogo powinienem napisać najpierw, choć tak naprawdę, od początku wiedziałem, że to musi być on. Odganiałem jakiekolwiek myśli dotyczącego go, od momentu gdy się tutaj znalazłem, ale musiałem pogodzić się z tym, że już nie ma odwrotu. 

Listy od nieobecnychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz