••• ••• •••
••• •••
•••
••• •••
••• ••• •••
••• •••
•••
••• Thranduli krzyczał. Z bólu, z rozpaczy, z bezradności. Chwycił w jej dłonie i ścisnął. Pocałował jej zimne i sine usta. Żal rozsadzał go od wewnątrz. Wziął jej ciało na ręce i tulił nie zważając na to, że jej krew plamiła jego szaty. Wróg został pokonany, ale jaką cenę przyszło mu za to zapłacić. Płakał. Krzyczał. Wył pochylony nad jej piersią. Nic nie uśmierzało jego bólu. Przestał panować nad elficką magią, blizny pokryły jego ciało. Chciał czuć coś prócz pustki w sercu. Ale nie mógł. Nie mógł nawet zabrać jej ciała, aby godnie ją pochować. Kolejne strzały orków świsnęły kogo jego ucha. On rzucił swój łuk na ziemię, a kołczan pełen strzał spadł mu z ramienia. Jego broń została razem z nią - zamiast niego.
Gdy późną nocą dotarł do Lothlórien, ledwo trzymając się na wierzchowcu, mając włosy potargane i bez korony na głowie, Galadiera wzięła go w swoje ramiona, sama pozwalając sobie na czas rozpaczy i łez. Razem stali w komnacie pani lasu, aż gardła się im od płaczu i krzyków nie zdarły.
- Nie wróci - szeptał załamany chowając twarz w dłonie. - Zostawiłem ją - łkał w jej szaty, które zmieniły kolor na żałobny granat. Konwulsje wstrząsały jego ciałem, gdy zamykając oczy widział ją, jej czarne włosy posklejane potem, krwią i błotem. A Galadiera gładziła jego plecy, tuliła trzęsące się ciało. Po jej policzkach spłynęło kilka łez.
Lamenty trwałyby dłużej, gdyby nie to, że był ktoś jeszcze kto potrzebował Thranduila.
Czarnowłosa kobieta leżała zwinięta w pościel w swoim łożu. Było duże. Przystosowane do dwóch osób, nie jednej. Wydawało się być wręcz puste, gdy była w nim tylko jedna drobna elfka. Wyplatała się z kołder i miała zamiar podejść do misterne rzeźbionej dużej szafy, jednak coś zmieniło jej plany i szybko się odwracając pobiegła do przestronnej łazienki. A z tamtąd dobiegł jej kaszel. Wyszła, twarz miała spoconą. Nie zmieniając stroju, a zostając w koronkowej białej nocnej koszuli ponownie ułożyła się na materacu. Gładziła leciutko zaokrąglony brzuch ręką szepcząc do siebie, lub do jeszcze nienarodzonego dziecka, różne słowa. A wtedy do drzwi komnaty zapukała służka. Niebieskooka wstała szybko, zrywając z wieszaka, który stał przy łóżku, cienki, błękitny szlafrok. Włożyła go w pośpiechu, by nieproszony gość nie zobaczył jej wypukłego brzucha. Otworzyła drzwi, starsza elfka pochyliła lekko głowę i rzekła:
- Pani, król Thranduli wrócił - oczy czarnowłosej rozszerzyły się. Nie bacząc na maniery, boso i w zwykłej koszuli nocnej, nakrytej jedynie luźnym szlafrokiem, wybiegła z pałacu. Przebiegła przez ganek i dotarła na rozległy rynek. Stało tam wiele zastępów żołnierzy. Niektórzy z nich, a w zasadzie najmniej połowa z nich była rannych.
Go niosło dwóch wojowników. Skórę na lewym policzku, nie tylko policzku, ale także na klatce piersiowej, miał spaloną. W niektórych miejscach czarną, w innych czerwoną i pokrytą pęcherzami. Ciężarnej wczorajsza kolacja ponownie podsunęła się do gardła, gdy zobaczyła swojego męża w takim stanie. Odruchowo chwyciła ręką brzuch. Zamknęła oczy czując łzy spływające po policzkach. Podeszła jednak bliżej, by chwycić jego prawą dłoń. Poczuła jak lekko ją ścisnął. Zachrypniętym głosem wyszeptał jej imię. Nadal trzymała go za ręce, gdy jego poddani przenieśli go do uzdrowicieli. Nie opuściła go nawet na chwilę, nawet gdy ci płatami zrywali z niego spaloną skórę, a ten wrzeszczał z bólu, który mu to przysparzało. Lecz lepiej po tych zabiegach nie wyglądał. W niektórym miejscach na jego ciele było widać mięśnie. Najgorzej wyglądała jednak twarz, jej lewa strona, spalona była doszczętnie. Potrzeba było wiele maści, wywarów z ziół i elfickiej magii, by doprowadzić jego ciało to stanu w miarę dobrego.
Dopiero po paru dniach, po paru nocach podczas których Hazel nie zmrużyła oka nawet na sekundę Thranduli ocknął się. "Gdzie jestem?" chciał spytać, ale nie starczyło mu sił. Oczy jednak miał otwarte, gdy weszła do jego komnaty widział ją. Cerę miała niezdrowo szarą. Oczy czerwone od wylewania potoku łez nad jego łóżkiem, a pod nimi fioletowe wory, których przyczyną były nieprzespane noce. Ubrana była w zwykłą ciemnozieloną suknię, bez gorsetu ani żadnych dodatkowych zapięć. Widząc go już ocuconego w jej oczach ponownie tego dnia pojawiły się łzy. Podbiegła do jego łóżka i usiadłszy na jego brzegu, jak w gorączce, zaczęła powtarzać jego imię. Podniósł zdrową, prawą rękę i dość niezdarnym ruchem starł łzy z jej twarzy. Ona trzymając jego dłoń w swojej i gładząc kciukiem jej zewnętrzną stronę drżącym głosem powiedziała:
- Thranduil, najdroższy - przełknęła ślinę - jego dłoń nakierowała na swoje podbrzusze i wyszeptała - już nie będziemy żyć sami - przerwała na chwilę i spojrzała na jego twarz, która z początku wyrażała zdziwienie, a po chwili gdy już rozumiał co ma na myśli, radość - noszę dziecko - on nie zważając na to, że połowa jego ciała jest w krytycznym stanie przyciągnął ją do siebie. Łzy radości spływały po jego policzkach, gdy pocałował ją mocno i czule.
Już kilka miesięcy później trzymał w ramionach swojego synka. Tak małego, tak kruchego i cudownego, że dotykając jego gładziutkiej skóry drżał z przejęcia. "Legolas" powiedział wtedy, a ona wyczerpana, leżąc na łóżku kiwnęła głową: "na imię będzie miał Legolas". Był ich małym, zielonym listkiem.
- Idź do niego, on cię potrzebuje - powiedziała Galadiera skrajem rękawa swojej szaty wytarła jego łzy, dotyk jej palców na jego włosach ułożył je - a ty potrzebujesz jego, bo to twój mały, zielony listek - chwyciła jego podbródek i mróżąc powieki spojrzała mu w oczy. Nie wytrzymał wyrwał się i wybiegając z komnaty zawołał na wierzchowca. Ten posłusznie przybiegł do swojego pana. Blondyn wskoczył na niego i popędził nie oglądając się za siebie. A za nim stała pani światła, jedną ręką oparta o ramię męża a drugą zakrywając usta.
Thranduli jechał do świtu, dopiero, gdy słońce wzeszło pozwolił sobie i zwierzęciu na krótki odpoczynek. Przed południem, jednak ponownie wyruszył. A pod wieczór tego samego dnia dotarł do Wielkiego Zielonego Lasu.
Legolas spał. Jednak, gdy tylko mężczyzna otworzył drzwi do pokoju, chłopiec otworzył oczy. Oczy niebieskie, jak spokojne morze o świcie. Zeskoczył z posłania i podbiegł do ojca. Tęsknił za nim. Nie widział go od dłuższego czasu, od czasu, gdy będąc z opiekunką za granicami Leśnego Królestwa został uprowadzony przez orków. Starszy elf wziął go na ramiona. I tak jak się spodziewał, po kilku sekundach padło pytanie:
- Gdzie jest naneth*? - mały książę dłuższą chwilę nie dostał odpowiedzi, więc lekko szarpnął swojego tatę za włosy i powtórzył pytanie.
- Nie ma jej z nami ma dasan** - szepnął Thranduil mocniej tuląc do siebie Legolasa - Już jej z nami nie ma.
*naneth - z Sindrin: matka
**ma dasan - z Sindrin: mój synku
CZYTASZ
czarne włosy•••Thranduil
Fanfic••• Królowa wróci do króla. Wróci do rodziny. Wróci do królestwa i do swoich poddanych. ••• *książka jest połączona z "niezapominajkami", należącymi do, powiedzmy, mojego małego kanonu, znajomość "niezapominajek" nie jest konieczna*