▪︎ Rozdział 2 ‐ Na ratunek Lalusiowi ▪︎

344 20 9
                                    

Odkąd ostatni raz widziała się ze swoimi przyjaciółmi, później nie spotkała się z nimi, aż do Mistrzostw Świata w Qudditchu, na które tak bardzo nie mogła się doczekać. Emocje wzięły w górę, kiedy razem z ojcem, już z samego rana, udała się świstoklikiem na pole namiotowe, a to, co tam ujrzała, odebrało jej mowę na samym starcie. Była szczęśliwa i podekscytowana, a oczy świeciły jej, jakby miały w sobie milion drobnych gwiazdeczek. I nie były to odbijające się latarnie z pola.

Mnóstwo czarodziei z całego świata, namioty, które robiły na niej największe wrażenie, ogrom kolorów, a przede wszystkim magia, którą Dorothy widziała z daleka. Choć magia była dla niej codziennością, to wtedy czuła się, jakby trafiła do jakiejś mugolskiej bajki. To wszystko było dla niej nowością.

Na miejscu, gdzie rozbijali namiot, Dorothy zauważyła, że nie tylko ona wpadła na pomysł, by ubrać się w barwy, tym, którym kibicowali. Oczywiście zielone odpowiadały Irlandii, natomiast te, które wręcz tryskały czerwienią, Bułgarii. Ona sama miała na sobie zieloną koszulę i białe spodnie, a w jej jasnobrązowych włosach, które zaplotła w dwa holenderskie warkocze, wplecione miała zielone chusty.

— Dorothy! — Usłyszała krzyk w tłumie, którego z początku nie rozpoznała. Przez sekundę myślała, że to jej ojciec, ale ten stał zaraz koło niej i uporczywie przyglądał się czemuś w torbie. — Dorothy! Dorothy! Na Merlina, ty chyba ogłuchłaś — dodał ktoś, kiedy stanął obok niej.

Dopiero wtedy Puchonka go rozpoznała.

— Ciebie też miło widzieć, Floyd — odparła, w ogóle niezdziwiona faktem, że tam się znajdował.

Obejrzała chłopaka z góry do dołu i stwierdziła, że wyglądał dziś wyjątkowo przystojnie. Jego biała koszula idealnie kontrastowała z ciemną karnacją, za to brązowe spodnie z nią doskonale współgrały. Do tego niewielka, zielona ozdoba, wsadzona w przednią kieszeń koszuli. Wyglądał elegancko, trochę nie pasując do czegoś takiego, jak Qudditch.

— Szukałem cię — odparł zdyszany, ale i uradowany, że wreszcie ją odnalazł. Trzymał się za klatkę piersiową, czując, jak serce odbija się o żebra. — Już się bałem, że nie przyjdziesz — dodał, próbując zaczesać swoje włosy do tyłu, ale palce, jak na złość się w nich zaplątały.

— A to ciekawe. Co tym razem, ode mnie chcesz? — zaśmiała się. Oboje doskonale wiedzieli, że każdy niemiły komentarz Dorothy był żartobliwy.

— Tym razem nic. Ale się nie przyzwyczajaj — uprzedził, nim dziewczyna zdążyła coś powiedzieć. — Mam coś dla ciebie i liczę, że ci się spodoba. A raczej, że będzie smakować. 

Puchonka spojrzała na niego pytająco, obawiając się, co takiego znów mógł wymyśleć.

— Ogólnie stworzyłem własny przepis z racji tego, że brałem udział w jakimś mugolskim konkursie pieczenia... — Miał mówić dalej, ale Foxdort mu przerwała, zbyt zszokowana tym, co usłyszała.

— Mugolskim konkursie pieczenia? Floyd, jak ty się tam dostałeś?

— To mało ważne. — Machnął niedbale dłonią. — Lepiej spróbuj, co stworzyłem.

— A które miejsce zająłeś? — spytała z czystej ciekawości, na co Floyd się zmieszał.

— Ostatnie... Ale, co to ma za znaczenie? — Mówił, jakby próbował samego siebie pocieszyć. — Ja uważam, że są dobre. — Wyjął różdżkę i bardzo małe, charakterystycznie żółte pudełeczko z kieszeni.

— Dobra... A co to w ogóle jest? — pytała, spoglądając na to, co trzymał w dłoni. — Jakieś małe ciasteczko? — dodała, przybliżając się do niego, żeby lepiej się temu przyjrzeć. — Jeśli to było takiej wielkości, Floyd, to się nie dziwię, że zająłeś ostatnie miejsce.

Przy zachodzie słońca ~ Cedric DiggoryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz