Gdy wyjechał zza zakrętu, ukazał mu się najbardziej malowniczy widok, jaki kiedykolwiek widział. Na środku strumienia, leżał głaz, na którym stała bosa dziewczyna, trzymająca w ramionach czarne jagnię.
Skromną, ale zadbaną brzoskwiniową sukienkę, miała mokrą, aż do kolan. Jedwabny szal osłaniał ramiona przed popołudniowym słońcem, a na głowie, królował niewielki bladoniebieski kapelusik, przewiązany pod brodą szeroką kremową wstążką. Ozdobiony drobnymi różowymi kwiatami, przekrzywiony, pozwalał wyślizgiwać się ciemnobrązowym pasmom. Sierpniowe słońce, tańczące w rwących w wodach strumienia, rozświetlało refleksami całą jej postać. Zauroczony, patrzył, jak zrywane przez wiatr, drobne zielone i żółte listki brzozy, tańczą dokoła niej porywane ciepłym podmuchem.
Szybko otrząsnął się z zachwytu, widząc, jak dziewczyna próbuje zejść z głazu. Jeśli zaraz czegoś nie zrobi, to poślizgnięcie się na omszałym kamieniu i skręcenie kostki będzie, najmniejszą przykrością, jaka mogłaby ją spotkać.
— Proszę się nie ruszać! To ryzykowne! — krzyknął, zeskakując z grzbietu karego olbrzyma.
Mocnym, głębokim głosem bez trudu przekrzyczał hałas, jaki czyniła wartko płynąca woda.
Złapał jej zdumione spojrzenie. Dopiero teraz go zauważyła, bo była zbyt pochłonięta szukaniem bezpiecznego zejścia z kamienia do wody.
Zrzucił płaszcz z ramion i przewiesił przez siodło. Zdjął kapelusz z głowy, szybkimi ruchami rozpiął surdut, który wylądował tuż obok kapelusza na ziemi. Bez wahania wszedł do wody. Wysokie i mocne buty do jazdy konnej, dobrze chroniły jego stopy przed kamienistym dnem strumienia. Bez trudu przedarł się przez wartki nurt, wszedł na głaz i stanął obok.
Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Patrzyły na nią pełne zatroskania jej sytuacją, oczy w kolorze ciemnego miodu.
— Czy mogę?
Zarumieniona i niemogąca wydobyć z siebie słowa z zaskoczenia, niemo wyraziła pozwolenie na to, by mógł wsiąć ją na ręce. Niezdarnie objęła go za szyję, wolnym ramieniem, a drugim mocno przyciskała do siebie przerażone jagnię. Z zażenowaniem zauważyła, że ma gołe stopy, a przecież tak nie wypadało pannie z dobrego domu. Jej trzewiki i pończochy leżały obok jego surduta i kapelusza. Nie było możliwość, żeby tego nie zauważył.
Nie myślała rozsądnie, kiedy zobaczyła jak nieostrożne jagnię Klaudyny, podchodzi do rozmokłego brzegu. Wyjątkowo chłodna wiosna i mokre lato sprawiły, że rzeki i strumienie, często występowały z brzegów. Chcąc ratować dziecko swojej ulubienicy, bez wahania ściągnęła buty, pończochy i weszła do zimnej, rwącej wody.
Mężczyzna, który wziął ją na ręce, omiótł wzrokiem jej twarz. Oczy dziewczyny były szare niczym burzowe niebo, ozdobione złotymi plamkami promieni słońca usiłującego przedrzeć się przez chmury. Patrzyły na niego znad okularów, o okrągłych szkłach. Policzki i grzbiet nosa były usiane piegami, a ładne wydatne usta nadawały jej wyglądu rozkapryszonego dziecka, które teraz jest wyraźnie zakłopotane.
— Proszę, mocno się mnie trzymać.
Ukradkiem zerknęła na jego profil. Był niczym u rzymskich cesarzy, których popiersia oglądała w Rzymie. Mocne rysy i lwia zmarszczka pomiędzy brwiami, sprawiały, że miał skupiony i pełen powagi wyraz twarzy. Wąskie usta z miękką linią, których kąciki lekko wygięte do góry mówiły, że są skore do uśmiechu. Jasne włosy opadające lekko na kark połyskiwały w słońcu, przeczesywane niewidzialnymi palcami wiatru.
Po chwili jej bose stopy dotknęły zimnej trawy. Zawstydzona nie wypuszczając jagnięcia z ramion, schyliła się po pończochy i buty, a on razem z nią chcąc jej pomóc. Ich ręce na chwilę zetknęły się nad jej rzeczami.
— Och! — zabrała szybko dłoń.
Czuła jak jej policzki purpurowieją ze wstydu, gdy mężczyzna podał jej rzeczy.
— Dziękuję — wyszeptała z zakłopotaniem. — Proszę mi wybaczyć.
Nim zdążył zareagować, zobaczył, jak dziewczyna wraz z jagnięciem, znika za zieloną ścianą krzewów, a przecież nawet nie zdążył się przedstawić. Wyjątkowo płochliwa, pomyślał, lekko uśmiechając się do siebie. Odczekał jeszcze kilka chwil, jakby spodziewał się, że wróci, ale nic takiego się nie stało.
Podniósł surdut i strzepnął z niego niewidzialne źdźbła trawy. Założył go. Zdjął płaszcz przewieszony przez siodło. Koń szturchnął go lekko pyskiem w ramię. Poklepał zwierzę po lśniącej czernią szyi i wskoczył na jego grzbiet. Zrobił to zbyt gwałtownie. Wciąż niezagojona do końca rana, ukryta we włosach tuż nad lewą skronią, boleśnie dała o sobie znać. Skulił się w siodle, opierając czoło o końską szyję.
— Do diabła — jęknął, kiedy ból eksplodował mu w czaszce niczym pocisk.
Tkwił tak w tej pozycji kilka długich chwil, głęboko oddychając, by uśmierzyć torturujący go ból głowy. W kieszeni surduta tkwiło małe zawiniątko z morfiną, Wiedział, że pomogłaby mu niemal natychmiast. Kusiło go, żeby wziąć odrobinę białego proszku o gorzkim smaku, ale się bał. Zbyt często widywał tragiczne skutki zażywania tego środka przez podległych mu żołnierzy. Chcąc stłumić dręczący ich nieprzerwanie ból ciała i umysłu, popadali w uzależnienie. Od celu swej podróży dzieliło go jedynie kilka mil. Powoli się wyprostował, ostrożnie obrócił głowę i zerknął na prawie niewidoczną ścieżkę w zielonej gęstwinie. Miał wrażenie, że widzi tam delikatny zarys postaci, ale kiedy wiatr poruszył liśćmi, złudzenie zniknęło.
CZYTASZ
Sekrety
RomanceAnglia. Epoka wiktoriańska. Pułkownik Christopher Brachester, po wielu długich latach służby wojskowej w Indiach wraca do rodzinnego domu w East Sussex, do którego sprowadza go przykry obowiązek. Musi uporządkować sprawy spadkowe po zmarłym bracie i...