Wstęp

111 6 0
                                    

,, Nienawidzę tej pracy!" Pomyślałam po raz już nie wiem, który kiedy do moich rąk odzianych w nitrylowe rękawice trafiła kolejna tusza kurczaka. Rozkrój, odłuż do odpowiednich pojemników i tak od nowa. „Jeszcze tylko kilka godzin” - uśmiechnęłam się do swoich myśli, gdy ktoś klepnął moje ramię. Obejrzałam się i zobaczyłam Lu mijającą mnie dosłownie kilka kroków dalej. Wróciłam do swojej pracy i tak już do końca zmiany. Rozbiór tuszek kur nie jest taki zły, ale ta praca nigdy nie była moją wymarzoną. „Jak dobrze, że jutro wolne” - westchnęłam i spojrzałam na duży cyfrowy zegar, wybijający godzinę 14. Posprzątałam swoje stanowisko pracy i jak zwykle patrząc na białe, przemysłowe buty niespiesznym krokiem udałam się do szatni.
- Przychodzisz jutro? - spojrzała na mnie Lu.
- Nieee... Byłam tydzień temu, muszę zająć się Vanessą... - powiedziałam cicho zakładając na czarny stanik sportowy czarną bluzkę na ramiączkach i tego samego koloru rybaczki. Założyłam na stopy stare, wysłużone balerinki i przeczesałam dłonią włosy.
- Łatwiej by wam było, gdybyś kogoś miała... - puściła mi porozumiewawczo oczko.
- Lu... Nie jestem gotowa na żadne związki. Mam na głowie siebie, Van i mieszkanie... A poza tym ta praca jest tak wymagająca, że i tak to prawie niemożliwe... - zaczęłam się wymigiwać. Rozpuściłam włosy, a na nadgarstek założyłam tą samą frotkę, którą dostałam od przyjaciół z Krainy Bogów. Gdy na nią spojrzałam, westchnęłam cicho i wyjęłam z torebki małą szczotkę.
- To tylko wymówki. - powiedziała Lu zaglądając mi przez ramię do lusterka. Spojrzałam i ja. Ciężko przyznać, ale byłam cieniem dawnej siebie. Zapadnięte, zmęczone, czarne oczy, skóra jeszcze bledsza jak kiedyś, Byłam jeszcze drobniejsza jak kiedyś, jedyne co doszło, to piersi. Już nie byłam tą samą Chihiro co 11 lat temu. ,,Ciekawe co u Haku?” z rozmyślań wyrwał mnie głos Lu.
-... Chciała. - usłyszałam tylko.
- Przepraszam, zamyśliłam się, mogłabyś powtórzyć? - uśmiechnęłam się przepraszająco.
- A niech Cię cholera... - mruknęła Lu. - Mówiłam, że tym uśmiechem sprzed kilku minut mogłabyś mieć kogo byś tylko chciała. Na moje ktoś tam przez te twoje myśli się przewija... - ciągnęła w najlepsze. Westchnęłam cicho.
- Lu, masz rację. Ale to nie ma sensu. Nie widziałam tej osoby od 11 lat. Na tym świecie nie ma takiej samej osoby jak on. - wzięłam torbę i wyszłam z szatni. To było piątkowe popołudnie, wsiadłam do wysłużonego samochodu i odjechałam w kierunku sklepu. Wnętrze samochodu było nagrzane od czerwcowego słońca. Vanessa skończyła właśnie rok szkolny. Na szczęście mam układ z sąsiadką, która ma syna w tym samym wieku, że będzie się zajmować Van kiedy będę w pracy i na odwrót. Włączyłam klimatyzację i mijając stare uliczki dojechałam do niewielkiego sklepu. Wysiadłam z samochodu i czując jak uderza we mnie gorąco. Weszłam do wielkiego marketu, mijając regały z produktami, wkładałam do koszyka artykuły na obiad i zatrzymałam się przy lodówce z lodami. Ktoś obok mnie stanął więc spojrzałam w tamtym kierunku. Był to wysoki, przystojny mężczyzna z czarnymi włosami i tego samego koloru oczami. Jego uśmiech mógł zniewolić każdą, ale nie mnie.
- Cześć Justin. - powiedziałam smętnie.
- Cześć Chi. Myślałem, że bardziej się ucieszysz ze spotkania ze mną... - objął mnie ramieniem. Przytuliłam go delikatnie i puściłam.
- Jasne, że cieszę się ze spotkania z Tobą. Jestem jedynie zmęczona, a jeszcze muszę ugotować obiad. - uśmiechnęłam się delikatnie.
- Może wyskoczymy gdzieś? - puścił mi oczko.
- Justin innym razem... - spojrzałam na niego. Widziałam, że jest naprawdę zawiedziony, ale zaraz uśmiechnął się i powiedział:
- Po prostu stęskniłem się za moją ulubioną partnerką do tańca... Wrócisz kiedyś? - spytał z nadzieją.
- Wybacz, ale teraz priorytety mi się zmieniły. Nie myślę o sobie, mam dziecko na utrzymaniu, a kokosów też nie zarabiam, a wiesz że za bycie w zespole też się płaci. - wyjęłam pudełko lodów limonkowych z lodówki i poszłam do kasy.
Justin, już za mną nie szedł, chyba się po prostu obraził. Cóż trudno... Wiele razy mówiłam mu, że nigdy między nami nie będzie nic, że jestem wdzięczna za pomoc kiedyś... Nawet jeśli kiedyś mi się podobał to było to chwilowe.
Poszłam do kasy i wypakowałam wszystko na ladę. Miła pani ekspedientka podliczyła wszystko sprawnie i po chwili wyszłam. Spakowałam zakupy do auta i odjechałam, w kierunku domu. Po jakiś 20 minutach dojechałam na podjazd domu z niebieskim dachem. Tego, do którego kiedyś tak bardzo nie chciałam się wyprowadzać. Ile bym dała, żeby wrócić do tamtych dni, kiedy byłam małą dziewczynką. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk smsa. Sięgnęłam do torebki po telefon. To był Justin.
„Przepraszam, za to w sklepie, nie chciałem na Ciebie naciskać. Jeśli będzisz czegoś potrzebować to daj znać.”
Uśmiechnęłam się i zaraz odpisałam:
„Ja też przepraszam. Za ostro zareagowałam, ale wciąż nie pogodziłam się z tamtą sytuacją. Nie umiem jeszcze żyć jak kiedyś. ”
Wysiadłam i zabrawszy zakupy z bagażnika weszłam do domu. W środku panował bałagan i niesamowita cisza. Zostawiłam zakupy na stole i szybko poszłam odebrać Vanessę. Sąsiadka była zajęta rozmową przez telefon więc pokazałam, że odebieram Van.
- Cześć Van. - spojrzałam na nią poważnie.
- Cześć Chi. - powiedziała cicho i patrząc przed siebie pobiegła do domu. Włączyła głośnik bluetooth i zaczęła tańczyć. Zupełnie jak ja kiedyś... Uśmiechnęłam się ciepło.
- Van, mogłabyś posprzątać trochę tutaj? - rozejrzałam się po domu.
- No dobra... - niechętnie wzięła się za sprzątanie, podrygując w rytm muzyki z głośnika bluetooth.
Zabrałam się za przygotowanie jej ulubionego Ramen.
- Obiad! - krzyknęłam gdy już wszystko było na stole. Usiadłam, a po chwili dołączyła Van. Spojrzała w talerz i z anielskim wyrazem twarzy zabrała się za jedzenie.
- Mniam! Ramen! - klasnęła w dłonie i zabrała się za pałaszowanie.
- Jak tam? - powoli zabrałam się za jedzenie.
- A z czym? - spojrzała na mnie.
- No jak dzień ci minął? - uśmiechnęłam się.
- Czy ja muszę przebywać z tym palantem aż do 15? - jęknęła.
- Nie mamy wyboru... - uśmiechnęłam się przepraszająco. - coś Matt ci zrobił?
- Nie, po prostu jest palantem. I ciągnie mnie za włosy. - powiedziała z pełnymi ustami.
- Nie mów z pełnymi ustami bo się zakrztusisz... - zwróciłam jej uwagę. - może ciągnie cię za włosy bo mu się podobasz? - ruszyłam zabawnie brwią. Na co się tylko zaśmiała i powiedziała:
- Faceci są głupi i tyle. - podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu.
- No niech Ci będzie, ale uwierz mi na słowo, że kiedyś zmienisz zdanie... - w myślach znów zobaczyłam Haku, jego zielone oczy, czarne włosy, uśmiech...
- Chi? - spojrzała zaciekawiona siostra.
- Co? - wróciłam z obłoków na ziemię.
- Nic, nic. Zawiesiłaś się na trochę. - powiedziała myjąc naczynia.
- To ze zmęczenia... - skłamałam.
- Akurat - zaśmiała się. - pewnie to ma związek z tym Haku co gadasz o nim przez sen... - rzuciła przez ramię.
- Gadam przez sen? - zdziwiłam się.
- Tak. Ale nie wiem o co chodzi bo tylko wołasz Haku i tyle. - wzruszyła obojętnie ramionami - a w zasadzie to kto to jest? - spytała wycierając dłonie w ścierkę kuchenną.
- Za dużo byś chciała wiedzieć - pokazałam jej język i usiadłam z westchnieniem na kanapie.
- Oj no nie bądź taka... - usiadła obok i oparła się o moje ramię. - powiedz kto to jest... - poprosiła.
- No dobra... - uśmiechnęłam się. - Haku to mój przyjaciel. Uratował mi życie kiedyś, ale nie widziałam go długo bo nie mieszka tutaj tylko gdzieś indziej. - pogładziłam jej kasztanowe włosy.
- Jak uratował życie? - spojrzała na mnie.
- Kiedyś wpadłam jako dziecko do rwącej rzeki, a on przybył mi na ratunek. - uśmiechnęłam się do niej.
- Aaa... - uśmiechnęła się.
W tej chwili przybiegł do nas szczeniak, którego wzięłyśmy kilka tygodni temu do domu ze schroniska. To kundelek w typie labradora. Zaczął merdać ogonem i domagać się pieszczot. Van zaczęła się z nim bawić, a on z wdzięcznością lizał ją po twarzy. Zaśmiałam się i zamknęłam oczy. Nawet nie wiem kiedy odpłynęłam... Śnił mi się Haku, lot z nim. Nagle poczułam delikatne szturchnięcie.
- Chi? - zobaczyłam Van.
- No? - spytałam sennie.
- Trzeba z Tobim iść na spacer. - uśmiechnęła się.
- No ta... - mruknęłam i się podniosłam przeciągając.
Vanessa zapięła mu szelki, a ja zgarnęłam ze stolika klucze od domu i założyłam buty. Była godzina 17.
- Chi, a może załóż coś innego jak czerń? - rzuciła cicho Van.
Westchnęłam tylko i otworzyłam drzwi. Bez słowa wyszła z psem na dwór, ja zamknęłam drzwi upewniając się, że są napewno zamknięte. W ciszy przeszłyśmy na ulicę i niespiesznym krokiem szłyśmy przed siebie. Słońce już tak nie piekło jak w ciągu dnia, ale wciąż było gorąco. Mijałyśmy akurat tą leśną drogę przy której znajdowały się kapliczki gdy Tobi zerwał się z szelek i popędził prosto w las. Drogą do bramy.
- Tobi! - krzyknęła Vanessa i pobiegła za nim.
- Tobi! - krzyknęłam i zaczęłam gwizdać żeby przywołać czworonoga, ale on nie myślał się słuchać. Ruszyłam pędęm za Van i Tobim po kamienistej ścieżce w dół lasu, brzozy, przepuszczały od czasu do czasu ostatnie promienie słoneczne tego dnia kołysane wiatrem. Widziałam jak Van zbliża się powoli w stronę przejścia... Niemożliwe... Przecież to przejście do Krainy Bogów.
- Vanessa zaczekaj! - krzyknęłam.
Zatrzymała się, a ja podbiegłam do niej. - wiesz gdzie zniknął?
- Tak, poszedł w stronę przejścia. - wskazała na ciemną bramę otoczoną zewsząd roślinami spośród których miejscami przebijała się czerwona farba.
- Chodź pójdziemy razem... - złapałam ją pewnie za rękę, choć serce podeszło mi do gardła, a krew pulsowała szybciej w żyłach. Weszłyśmy do ciemnego tunelu i tym oto sposobem znalazłam się po raz drugi w drodze do Krainy Bogów.

Spirited Away: Powrót do Krainy Bogów Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz