Rozdział I - Mój narzeczony się żeni.

971 94 18
                                    

1. Zofia z Czarnolasu.

Zofia Małkowska wstała rano, przygotowała się i wyszła do pracy. Całe szczęście, że to był piątek. Jej życie było tak samo beznadziejne od dwóch miesięcy, od kiedy Patryk wyjechał, nie zostawiwszy jej nawet odrobiny nadziei na to, że kiedyś po nią wróci. – Widocznie nie byłam mu potrzebna. Nikomu nie jestem potrzebna – pomyślała zrezygnowana. – Zresztą, kto chciałby wracać do takiej dziury po beznadziejną dziewczynę? – Spojrzała na swoje odbicie w lustrze łazienki w urzędzie gminy. – Zofia z Czarnolasu w Szczekocinach. Zatrzymałam się w poprzedniej epoce. A, niestety, czas pędzi nieubłaganie.

Wróciła do biura i zabrała się za swoją pracę.

Od dwóch miesięcy każdy jej dzień wyglądał tak samo i nie zapowiadało się, żeby to się miało zmienić w najbliższym czasie. – W najbliższym, a może i najdalszym też nie...

Zosia wiedziała, że nie może mieć pretensji do Radka. On był wobec niej w porządku. Zachował się jak przyjaciel, kiedy zostawiła go dla Patryka. Nie wściekał się, nie krzyczał. Nawet próbował ją wspierać. Owszem, widać było, że był zawiedziony, ale przecież miał prawo być. Umówili się na coś i to ona nie dotrzymała słowa. – Co z tego, skoro to wszystko na darmo? – Patryk był dla niej idealny, ale zmył się po tygodniu i więcej go nie zobaczyła.

Dzwonek telefonu wyrwał ją z zamyślenia.

– Pani Zosiu, proszę do mnie. – W słuchawce usłyszała głos burmistrza.

Jacek Koszatek był jej szefem od ponad dwóch lat. Dokładnie, od kiedy zdecydowała się wrócić z Warszawy i zatrudniła w Urzędzie Gminy i Miasta Szczekociny oraz w miejskim muzeum. Czterdziestosześciolatek był burmistrzem Szczekocin już trzecią kadencję i zapowiadało się, że usunie go siłą dopiero rządowa ustawa zakazująca pracy na czele gminy więcej niż dwukrotnie. Był bardzo popularny w swojej gminie. Pewnie dlatego, że kiedyś pracował za granicą i teraz próbował wprowadzić w Szczekocinach trochę Europy. – Zupełnie jak Piotr I – myślała sobie czasem Zosia, obserwując szefa.

Burmistrz miał niewiadomego pochodzenia słabość do Zofii. Nie tylko zatrudnił ją, bez szemrania oferując jej łączony etat w urzędzie i muzeum, choć gmina nie była zbyt bogata, ale też traktował ją zawsze z najwyższą atencją. Może dlatego, że młodsza o czternaście lat Zosia, która przyjechała z Warszawy, przypominała mu trochę siebie, kiedy wrócił po dziesięciu latach w Wielkiej Brytanii do rodzinnej miejscowości, z nadzieją, że Szczekociny staną się znane trochę dalej niż w powiecie zawierciańskim.

Zosia miała takie same marzenia odnośnie rodzinnej gminy. Nieraz oglądali razem z burmistrzem zdjęcia i ryciny pałacu Dembińskich z czasów jego świetności, i wspólnie wzdychali nad jego losem. Tym razem jednak Jacek Koszatek wezwał ją w innym celu niż użalanie się nad losem zabytków.

– Dzień dobry, pani Marysiu. – Zosia przywitała się z sekretarką burmistrza, kobietą, która pracowała na tym stanowisku od lat'70 XX wieku i już dawno powinna iść na emeryturę. – Szef mnie wzywał.

– Dzień dobry, kochanieńka. Tak, Jacuś mi mówił, że masz przyjść. Wchodź, jest sam – poinformowała ją pani Maria, która rządziła się w sekretariacie tym bardziej, że burmistrz był jej chrześniakiem. Za nic miała jego protesty, żeby przy ludziach nie nazywała go „Jacusiem". Ona wiedziała lepiej. – Jacuś – zachichotała Zosia bezgłośnie. Bała się podpaść pani Marii, chyba nawet bardziej niż burmistrzowi.

– Dzień dobry, szefie – przywitała się Zosia, wchodząc do gabinetu.

– Piękna Zofia z Czarnolasu. Czemu nie ma pani na imię Urszula? – spytał burmistrz, zupełnie wpisując się z retorykę swojej starej ciotki. – Ta gmina, to dom wariatów – pomyślała Zosia, wzdychając.

– Gdybym miała na imię Urszula, spytałby mnie pan, czemu nie umarłam w dzieciństwie, a mój ojciec z rozpaczy nie napisał trenów? – odpowiedziała równie głupim pytaniem.

– Nie. – Burmistrz od razu spoważniał, poprawiając się na krześle. – Ma pani rację, dość tych błazeństw.

– Cieszę się. Na pewno wezwał mnie pan z jakiegoś ważnego powodu?

– Z bardzo ważnego. Tylko pani mi może pomóc. Pewnie nie wie pani, że szykujemy się do ogłoszenia przetargu na zagospodarowanie pałacu Dembińskich?

– Mówiło się o tym już od dłuższego czasu...

– Przeklęci plotkarze! – sarknął burmistrz.

– Spokojnie, szefie. Myślę, że żadne konkrety nie wyszły poza ten urząd.

– Oby. Tak więc, chciałbym, żeby pojechała pani ze mną na szkolenie do Radziejowic.

– Gdzie?

– Zespół Pałacowo-Parkowy z Radziejowicach w powiecie żyrardowskim. Miał więcej szczęścia niż nasz, bo od lat'60 mieści się tam dom pracy twórczej.

– Żal naszego pałacu...

– Tak, żal, dlatego chciałbym go sprzedać komuś, kto postawi go na nogi. Potrzeba nam miejsc pracy i czegoś, co przyciągnie turystów do Szczekocin przez cały rok. Na szkoleniu będzie wielu potencjalnych inwestorów, a także ludzi, którzy siedzą w tej branży od lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku.

– Znaczy od czasów, kiedy byłam jeszcze w szkole podstawowej – zaśmiała się Zosia.

– A ja w średniej i za granicą. Trochę mnie ominęło z tej naszej polskiej dzikiej prywatyzacji – stwierdził burmistrz. – Ale za to podpatrzyłem wielowiekowe tradycje brytyjskie.

– Pan naprawdę chce to zrobić. – Zosia zrozumiała, że jej szef mówił poważnie. Chciał pozyskać inwestora dla kompleksu parkowo-pałacowego w Szczekocinach i przywrócić mu dawną świetność. Poczuła podziw pomieszany ze strachem. To było naprawdę ogromne przedsięwzięcie.

– Tak. A proszę mi powiedzieć, co wyszło z tym artykułem naukowym, który pisał o naszym pałacu pan doktor z Wrocławia? Jak mu było?

– Patryk Potocki – odpowiedziała Zosia niechętnie. Nie chciała przypominać sobie o Patryku, jeśli nie musiała.

– Taki artykuł, opublikowany, przysporzyłby nam zainteresowania w środowisku naukowym. Może udałoby nam się zorganizować jakąś konferencję? Proszę się dowiedzieć kiedy i gdzie się ukaże ta praca.

– Dobrze. – I jak ja mam o nim zapomnieć?

– To świetnie. Już dwie sprawy mamy omówione. Pozostało mi pani stanowisko. –Słucham???

– Tttt-tak? – Zosia nie umiała wydać z siebie nawet jednej sylaby. Jeszcze tego jej brakowało, żeby straciła pracę. – A może to dobrze? Wtedy już nic nie będzie mnie tu trzymało – pomyślała i spojrzała na burmistrza zrezygnowana.

– Tak. Chciałbym zmniejszyć pani etat w urzędzie... – Wiedziałam! – I zaproponować stanowisko kierownika miejskiego muzeum – dokończył burmistrz zadowolony z siebie.

– Co?

– I tak spędza pani więcej czasu w muzeum niż w urzędzie i, szczerze mówiąc, cieszę się, że ktoś się w końcu zajmuje tym przybytkiem z sercem. Zachowa pani pół etatu na stanowisku urzędniczym do spraw kultury, ale oddeleguję panią do muzeum. Oczywiście, dostanie pani dodatek kierowniczy. Czy taka propozycja pani pasuje? – spytał. – Czy mi pasuje?

– Tak, oczywiście, szefie – odpowiedziała Zosia, nie wiedząc czy ma oddychać z ulgą czy skakać z radości. Nie udałoby jej się zrobić jednego i drugiego naraz. Za to rzuciła się szefowi na szyję i powiedziała cicho: – Dziękuję. Naprawdę, nie chciałam stąd odchodzić.

– A myślała pani o tym? – zdziwił się. Zosia się odsunęła na bezpieczną odległość, trochę speszona swoją śmiałością. – Proszę mi tego nie robić. – Jacek Koszatek zrobił minę jak kotek ze Shreka, patrząc na nią z góry. – Kurde, gdyby on nie był moim szefem... – przemknęło Zosi przez myśl. – I gdyby nie był żonaty, idiotko! – zganiła się zaraz. – Nigdy więcej nie zainteresujesz się zajętym facetem. To ostateczne!



Powitajcie Zosię po krótkiej przerwie :-) Myślicie, że już zmądrzała?

NARZECZONY Z MIASTAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz