Rozdział 1

587 36 5
                                    


Jak co dzień szedłem w stronę placu targowego. Niosłem ze sobą kosz, pełen maści i suszonych ziół. Liczyłem, że w końcu uda mi się sprzedać choć część z nich, przed zbliżającą się zimą. Musiałem zdobyć pieniądze by kupić nowy płaszcz, inaczej przetrwanie zimy było dla mnie nie możliwe.

Na targu jak zawsze było tłocznio i gwarno. Kupcy z zachodu oferowali najróżniejsze towary od delikatnych jak jedwab tkanin, ciepłych kożuchów do najróżniejszych ziaren i pasz. Ustawiłem się w moim stałym miejscu i przyłączyłem się do nich. Zachęcając do kupna moich leków. To był mój dzień, sprzedałem wszystko co zabrałem ze sobą, została mi tylko maść z mniszka lekarskiego służąca do leczenia kaszlu. Za sprzedane wyroby dostałem dwanaście srebrnych monet, cztery miedziane i jedną złota. Za to na pewno dostane dobry płaszcz i zostanie mi coś na kasze lub groch by mieć co jeść w czasie zimy.

Zmierzchało już plac stawał się coraz bardziej opustoszały. Skierowałem się do jednego z sprzedawców, który oferował okrycia wierzchnie. Była to moja ostatnia szansa na zakup czegokolwiek. Jutro na tym placu zostaną tylko lokalni rzemieślnicy, a od nich nie mogłem liczyć na nic. Z nie zrozumiałego dla mnie powodu miejscowi mnie nienawidzili. Może powodem był mój nietypowy kolor włosów albo to że nie pochodzę stąd. Tylko z dalekiego kraju na wschodzie. Gdzie ludzie żyli w dostatku, chodzili w jedwabnych szatach i nie przejmowali się zimnem czy głodem.

Nie mam pojęcia czemu moja mama zawitała do tak srogiego i nie gościnnego kraju, ale nigdy nie zdążyłem o to spytać. Zmarła jak miałem pięć lat od tego czasu żyje z staruszką Fi.  Przyprawiając o białą gorączkę miejscowe babki. Z dumą lub bez, mogę stwierdzić, że jestem tematem numer jeden plotkarek. Zazwyczaj jestem przez nie wyszydzany lub obrażany lecz zdarza się czas, że wychwalają mnie pod niebiosa. Przyczyna przeważnie jest wyleczenie kogoś. Niestety ten czyn w ich pamięci nie utrzymuje się dłużej niż tydzień.

Wiedze o lekach i chorobie przekazała mi staruszka Fi mieszkająca na skraju osady. Ludzie wołają ją wiedźmą i obrzucają kamieniami na ulicy. Mimo wszystko jest dobra i jak ktoś poprosi o pomoc zawsze jej udzieli. Zawsze staram się jej pomagać jak umiem w końcu tylko ona przejęła się losem biednego sieroty pozostawionego na ulicy.

-Czego trza – zachrypnięty głos mężczyzny wyrwał mnie z zadumy.

-Szukam płaszcza – odparłem wracając do teraźniejszości. – Musi być ciepły.

-Został mi tylko z nutrii – zaskrzeczał – powinien się nadać. Tego roczna zima nie zapowiada się na srogą. Futro nutrii da radę. Trzy złote monety.

Sprzedawca podał swoja cenę. Wmurowało mnie. – trzy złote monety za futro, tym ludziom się w głowach poprzewracało.

- Jedna złota i ani monety więcej.

- Dwie to moja ostateczna cena. Zrozum ja też muszę z czegoś wyżyć. – upierał się Gbur jak zacząłem nazywać go w myślach.

- Nie. Niech pan mnie zrozumie, dwie to nie jest adekwatna cena za futro z nutrii. Jeśli było by wykonane z bobra zrozumiał bym to bez problemu. – Próbowałem wyjść na swoim. Potwornie zależało mi na tym futrze. Bez niego jestem skazany na pewną śmierć.

- Dobra jedna złota i trzy srebrne. – Podał swoją ostateczną cenę.

- Zgoda. – Uśmiechnąłem się i uścisnąłem mu dłoń.

Podałem mu zapłatę i odebrałem swój nowy płaszcz, moją przepustkę do następnego roku. Teraz zostawała mi tylko kwestia jedzenia. Udałem się na drugi koniec rynku i odnalazłem znajomą mi twarz. Dan był moim znajomym jeśli tak mogę o nim powiedzieć. Podszedłem do dobrze zbudowanego bruneta (był bardzo przystojny, nawet z tym swoim zarostem) i uśmiechnąłem się do niego.

Trzy dusze /OmegaverseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz