Rozdział 3

767 76 78
                                    

Chciałbym mieć własną rodzinę.

Masz rodzinę, mi amor.

Tak, to prawda. Ale chciałbym założyć własną, chciałbym mieć gromadkę dzieci wbiegających mi pod nogi. Chciałbym je kochać i być kochanym.

— Ja cię kocham.

Więc dlaczego odchodzisz?

— Nie... — mruknęła, odganiając ręką jego wyimaginowaną dłoń od swojej krtani. — Nie odchodzę...

Odeszłaś. Opuściłaś mnie. Idź, wyprasuj mi koszulę. Spal dom.

Błysnęła zieleń, zieleń jego oczu rozszerzonych złością i nienawiścią. Loretta wrzasnęła z przerażenia i zerwała się z łóżka. Słyszała go, to nie był sen. Słyszała go, tuż nad swoim uchem. Słyszała, jak to mówił. Ona słyszała Bruna!

Loretta wybiegła na korytarz, rozejrzała się w obydwie strony. Wróciła do pokoju, roztrzęsiona, zerknęła pod łóżko, do szafy, do szuflady na bieliznę. I uznała, że co za dużo wina, to nie zdrowo.

Był już ranek, a Loretta nadal znajdowała się w Casicie, w jej sypialni, ubrana w piżamę od Guzmanów. Od wieczornego nadmiaru wina bolała ją głowa.

Loretta ubrała kapcie i zeszła do jadalni, w której już stołowali się Madrigalowie. Najwidoczniej Félixa i Agustína również męczył syndrom dnia następnego, ponieważ Julieta upiekła swoje specjalne ciasteczka, którymi leczyła ludzi z różnych dolegliwości. Chwilę później cała ich trójka czuła się już lepiej.

— Co będziemy dzisiaj robić? — zapytała żywiołowo Luisa, kończąc swoją porcję jajecznicy.

— Ja, Alma i Felix idziemy do miasta — oświadczył Agustín, po czym zerknął znacząco na Lorettę. — Czujesz się na siłach, mi amiga?

— Zawsze, wszędzie i o każdej porze.

— Chyba że po pięciu lampkach wina — mruknął Camilo, za co Pepa uderzyła go zwiniętą gazetą w tył głowy.

Idąc w kierunku swojego byłego miejsca zamieszkania, Loretta czuła przede wszystkim wstyd. Nie mogła przyjąć do wiadomości, że błąd, który zaważył o jej losach, był taki dziecinny. Zostawić żelazko bez opieki, nawet głupi wie, że grozi to katastrofą. Ale nie, przecież to tylko pięć minut! Jedno wiadro wody wyciągnięte ze studni! Gdyby nie problemy z łańcuchem, który poplątał się i nie chciał się zwinąć, dziurawe wiadro, które należało wymienić, problemy z pamięcią o włączonych sprzętach... wtedy, owszem, byłoby to tylko pięć minut.

We czwórkę dotarli na małe podwórko ogrodzone drewnianym płotem. Pośrodku rozciągał się najprawdziwszy bałagan — trawa dookoła była spalona i osmalona tak jak pozostałe kamienne ściany. Wszędzie walały się zwęglone deski i meble, niektóre z zawartością. Loretta patrzyła na to wszystko bez krztyny emocji.

— Samo sprzątanie zajmie nam tydzień, nie ma co — stwierdziła, biorąc się pod boki.

Nagle zbliżył się do nich pewien mężczyzna. Miał na sobie pomarańczową kamizelkę i kask.

— Buenos días! — przywitał się ze skinieniem głowy. — Jestem tutejszym robotnikiem. Wydaje mi się, że potrzebna państwu będzie pomoc fachowca. Składam moje najszczersze kondolencje, señora Loretta.

— Sí, jak najbardziej — odpowiedziała prędko Abuela, kraśniejąc z radości. — Da się to odbudować, señor?

— Jak na moje oko, ta chata nadaje się wyłącznie do rozbiórki — rzekł, kręcąc głową. — Gdyby chcieć postawić coś na starych fundamentach, wszystko zawaliłoby się pół roku później. Wszystkie ocalałe elementy są przestarzałe i nietrwałe. Co robimy, señora? — zwrócił się do Loretty, która wypatrywała swoich rzeczy, których nie strawiły płomienie jak w transie.

Nie do przewidzenia || Bruno MadrigalOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz