Лиса

243 26 12
                                    

        Stopy ubrane w ciężkie glany stanęły na dachu jednego z wyższych budynków w centrum pogrążonego w ciemności miasta. Tylko uliczne lampy, ustawione na krawędzi chodników dawały źródło światła. Przechodniów w tej części nie było praktycznie w ogóle – mimo to postać na dachu podeszła do krawędzi, obrzucając wszystko wokół wzrokiem.

        Czerń stroju osoby zlewała się z czernią nocy sprawiając, że była niemożliwa do odnalezienia wśród ciemności. Jedynie rude włosy, wyjątkowo splecione w warkocz, delikatnie wyróżniały się spośród ciemnych barw, podskakując, gdy osoba odwróciła gwałtownie głowę. Zdarzało się to rzadko, więc i splecione włosy rzadko podskakiwały.

        Dachową ciszę przerwał dźwięk rozsuwanego zamka pokrowca. Broń została wyciągnięta i złożona, a następnie ustawiona na krawędzi dachu.

        Strzelec zastygł w bezruchu. I czekał. Czekał. Czekał.

        Sekundy zamieniały się w minuty. Minuty zaś przekształciły się w godzinę.

         W głowie strzelca było tylko wspomnienie delikatnych dłoni, czeszących i splatających w warkocz jej włosy. Tych samych dłoni, które zaledwie tydzień temu uderzały w jej ciało, które dzielnie blokowała.

        Jedna z nich była metalowa, a wciąż dawała ciepło.

         Mężczyzna, prawdopodobnie po czterdziestce, wyszedł z budynku. Zaczęło właśnie padać, a on nie miał parasola – postawił więc tylko kołnierz kurtki tak, by chłodne krople nie rozbryzgiwały się na jego karku.

        Strzelec czekał. Jedną sekundę poświęcił na nabraniu powietrza w płuca, drugą na wypuszczeniu go, a trzecią na pociągnięcie za spust.

        A potem rozpłynął się w ciemności, zostawiając za sobą pusty nabój i martwego człowieka. To był pierwszy raz, kiedy nie chciał od nikogo usłyszeć, że zrobił to dobrze.

×××

        James kucał niedaleko drzwi wejściowych budynku T.A.R.C.Z.Y., trzymając psa za obrożę i obserwując, jak co jakiś czas ubrany na czarno agent wychodził i wchodził do środka. Kilkoro z nich stało przy srebrnym samochodzie z celą, trzymając przy sobie karabin i czekając na dalsze rozkazy.

        Prowodyra zamieszania jeszcze nikt nie zobaczył, mimo iż akcja zaczęła się godzinę temu. Nie wliczając ostatniego tygodnia, który poświęcony był właśnie jemu.

        A raczej: jej. Bo o nią chodziło od momentu, w którym została tu przywieziona.

    — Co robisz? — usłyszał nad sobą, kiedy palce prawej ręki zaczęły powoli prostować się i zginąć, drapiąc miejsce pod obrożą owczarka niemieckiego.

        James, jakby z opóźnieniem, odwrócił i zadarł głowę, wbijając wzrok w wysoką sylwetkę Stevena Rogersa. Zmrużył oczy, choć schowane za ciężkimi chmurami słońce wcale go nie raziło, a potem ot tak odwrócił spojrzenie. Z powrotem w konwój. Z powrotem w drzwi, którymi miała przejść.

    — Oglądam.

    — Czy nadzorujesz to, co się dzieje? — zapytał Steve, zaplatając ręce na klatce piersiowej, czego James nie widział.

    — Być może — mruknął, wzruszając ramionami. — Ale ty robisz teraz to samo. Przykro mi, taka rola bycia w tym miejscu.

    — Coś kombinujesz — stwierdził Rogers, stając obok mężczyzny i jego psa. — Nie podoba mi się to.

    — Zawsze coś kombinuję. — James przewrócił oczami, pozwalając zwierzęciu przywitać się z blondynem. — Tylko motyw czasami się zmienia.

Он мой » Winterwidow [✓]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz