Возвращение на Родину

263 22 9
                                    

        Chłód owiał policzki młodego mężczyzny, którego buty skrzypiały z każdym stawianym kolejno krokiem. Szedł powoli i spokojnie, wyglądał na prawie znudzonego marszem między tymi samymi, ciemnymi ścianami.

        W dzień to wszystko wyglądało inaczej. Było… mniej straszne. Przynosiło mniej wspomnień.

        Wszystko było zbyt świeże, by mógł pozwolić sobie na nostalgię. By mógł pozwolić sobie na przypomnienie miękkich, rudych włosów, o które dbał bardziej, niż ich właścicielka.

        Palce wciąż czuły ich strukturę, kiedy splatał je w warkocze.

        Kiedy zatrzymał się przed odpowiednimi drzwiami, odczekał, aż oddech przestanie być słyszalny, bicie serca wyrówna się, a umysł przygotuje na wejście do środka. Łudził się, że ostatnią rzecz może zrobić, ale nikt tego nie dokonał – on tylko udawał, że potrafił.

        Zawsze udawał.

        Zapukał trzykrotnie, uważając by każde uderzenie stawami palców było takie samo, i odczekał, aż siedząca w środku osoba powie „proszę wejść”. Czasami czekali minutę. Czasami pięć. Czasami pół godziny w tej samej pozycji, nie zwracając uwagi na chłód lub gorąc, jaki panował w tej części korytarza.

        Dzisiaj usłyszał zaproszenie zaraz po zapukaniu. Złapał więc za klamkę i otworzył drzwi pomieszczenia. Po wejściu nie rozglądał się na boki, nie podchodził blisko biurka i nie przyjmował swobodnej pozy. Stał na baczność, a oczy skierowane miał w stronę twarzy siedzącej za biurkiem kobiety.

    — Dzień dobry, Madame B — powiedział spokojnym tonem, przybliżając głowę nieco do klatki piersiowej w geście powitania. — Wzywała mnie pani.

        Kobieta spojrzała na młodego mężczyznę zza okularów, jakby sprawdzała, czy to na pewno ten osobnik, którego przywołała.

    — Wiem, do czego się dopuściłeś — oznajmiła tonem również spokojnym i łagodnym. Nigdy się nie zmieniał; nawet, kiedy wydawała wyrok śmierci. — Wiem, ile dla ciebie znaczy.

        Nie odezwał się. Nie dostał pozwolenia i… nie wiedział, co powiedzieć.

    — Chodź. Zobaczysz jej ceremonię pożegnalną.

        Nie chciał na to patrzeć.

×××

    — Steve, usiądź — mruknął James, leżąc na kanapie z psem na klatce piersiowej. Serce wcale nie łomotało tak, jakby miało mu zaraz zniszczyć żebra. — Przecież jeździ tam już chwilę. Nic jej nie będzie.

    — Byłaby bezpieczniejsza, gdyby psycholożka przyjeżdżała tutaj — mruknął blondyn, opadając ciężko na fotel. Tym razem nie nad głową Barnesa, a po drugiej stronie, dając mu możliwość spojrzenia na siebie. — Co jeśli…

    — Steve — powiedział głośniej Barnes, gładząc psa po plecach — zamknij się wreszcie, proszę cię.

        Rogers zacisnął mocno zęby, chcąc zbesztać młodszego za tak obskurną prośbę jego uciszenia się, ale ostatecznie przejechał tylko dłońmi po twarzy. Wziął głęboki wdech, przetrzymał go w płucach, odetchnął. Nie dziwił się reakcji Barnesa, kiedy chwilę się nad nią zastanowił – poczuł się nawet głupio, że tak panikuje. Przecież nie było ku temu powodu, tak?

        Natasha przyjęła wiadomość o zmianie psychologa dobrze. Udało się to omówić z Furym i dokonać zmian również bez większych problemów (prawie). Kosztowało ich to dzień opóźnienia i zszargane w nocy nerwy, ale wszyscy wiedzieli, że wyjdzie to Wdowie na zdrowie. A przynajmniej tak twierdził Steve.

Он мой » Winterwidow [✓]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz