Rozdział siódmy

623 31 2
                                    


Lorenzo

Mijały sekundy, godziny, a w końcu dni, a jej dalej nie było. Nikt nie wiedział gdzie jest, co się z nią stało a w końcu czy w ogóle jeszcze żyje. Ta myśl była najgorsza. Przychodziła najczęściej próbując zniszczyć wszystko co było do tej pory. Nie pokazywałem jej miłości choć ją kochałem. Nie znałem tego uczucia i choć matka nauczyła mnie szacunku do kobiet nie byłem wstanie ich kochać. Ale dla niej chciałem to zmienić. Próbowałem...

Wtedy gdy widziałem ją przed ołtarzem. Uśmiechniętą i szczęśliwą obiecałem sobie, że już nigdy nie pozwolę aby płakała, aby na jej ustach pojawił się choć cień smutku czy bólu, a oczy zaszkliły od łez. Obiecałem...

Jej słowa, które powiedziała do mnie w momencie gdy na palec wsunąłem jej pierścionek zaręczynowy cały czas nawiedzały mnie kiedy tylko przymykałem powieki.

Na zawsze będę twoja. Nikt, ani nic tego nie zmieni. Bo cię kocham...

Nie odpowiedziałem jej wtedy, chciałem to zrobić przed wszystkimi, przed świadkami w dniu naszego ślubu, ale nie zdążyłem...

Za każdym razem gdy, któryś z moich ludzi przychodził do mnie informując, że nie znaleźli kompletnie nic myślałem, że ich zabiję. Byłem gotów to zrobić, ale nie mogłem. Za każdym razem gdy wyciągałem broń, przed oczami pokazywała mi się jej twarz. Jej zakrwawione ciało, które leżało wśród szkła w kościele. Obróciłem się dosłownie na ułamek sekundy, gdy ktoś mnie zaszedł do tyłu i tylko tyle wystarczyło, aby mi ją odebrali, zabrali. Razem z nią wyrwali moje serce, które przestało bić w momencie kiedy jej już nie było. Odeszła...

Z każdą sekundą, godziną, dniem myślałem, że oszaleje. Naszą sypialnie omijałem szerokim łukiem. Jej zapach unosił się w niej cały czas, jakby w ogóle nie zniknęła. Zupełnie jakby cały czas tutaj była. Z nami...

Nie miałem pojęcia kto był odpowiedzialny za to wszystko, ale mogłem się jedynie domyślać, a to niezbyt mi się podobało. Marco zniknął bez śladu, choć nie widziałem go już przed naszym ślubem to miałem kontrolę nad tym gdzie wtedy przebywał, a teraz jakby zapadł się kompletnie pod ziemię. Nikt nie miał z nim kontaktu i nie wiedział co tak naprawdę się z nim stało.

Choć porwanie Kseni było dla mnie najważniejsze, nie było jedynym problemem, który nas nawiedził. Zupełnie jak fatum, które ciążyło nade mną... nad naszą rodziną niszcząc praktycznie wszystko.

Alkohol i narkotyki stały się u mnie na porządku dziennym. Nie byłem w stanie przetrwać dnia bez choćby łyka whisky albo wódki. Piłem wpatrując się w jej zdjęcie leżące na biurku przypominając sobie od początku całą naszą historię. I choć dałbym wiele, aby początek był zupełnie inny to zakończenie za każdym razem wydawało się takie samo. Może byłem skazany na samotność i cierpienie?

***

Choć śmierć ojca powinna mnie cieszyć nie było tak. Nie mogłem się z tego cieszyć kiedy jej nie było przy moim boku. Razem powinniśmy tutaj stać, kiedy po tych wszystkich problemach, po tym jak za wszelką cenę próbował zniszczyć to co w tedy dopiero się tworzyło, w końcu się na udało. Teraz powinniśmy być gdzieś daleko na jakichś wyspach ciesząc się tym, że nasza pokręcona historia zyskała szczęśliwe zakończenie a jednak byliśmy osobno.

A co do ojca... Wszystko z nim było dobrze, oberwał dość mocno, ale po tych dniach spędzonych w szpitalu dochodził do siebie dość szybko. Nikt nie jest w stanie stwierdzić co się zmieniło i dlaczego z dnia na dzień jego życie się skończyło, ale nikogo to nie obchodziło. Nikt nie zdziwiłby się jakby miała w tym udział jakaś osoba z zewnątrz.

Jedna Chwila - Kovachievich #2.5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz