Tym razem, gdy odsunęła ciężkie kotary, za balkonowym oknem zauważyła większe prześwity. Na ten widok nadzieja, choć jeszcze nieśmiało, ale już zapukała do wrót duszy i wypełniła blaskiem jej zakamarki.
Zaczynał się szósty dzień plagi i po cichu liczyła na to, że ta niebawem się zakończy. Wczoraj zauważyła, że na dworze nie jest już tak ciemno, a pomiędzy czarną komarzą masą mogła dostrzec niewielkie przejaśnienia. Nie miała jednak odwagi, aby żywić wiarę w rychły koniec tej przymusowej kwarantanny. Dziś natomiast dopuściła ją do siebie i postanowiła uchwycić się jej jak tonący brzytwy.
Pomodliła się w duchu do Najwyższego, po raz kolejny, to przepraszając i błagając Go o wybaczenie oraz litość, to dziękując za te pasma dziennego światła, które pozwolił jej wypatrzeć w mroku.
– Piesku! – zawołała radośnie, mając wrażenie, że tego dnia nic nie zepsuje jej dobrego nastroju.
Magnum nastawił uszy i przekrzywił z ciekawości łeb, a potem wpatrzył się w nią zawadiacko ciemnymi oczami. Gdy Ananika schyliła się i podrapała go za uszami, zaszczekał radośnie i pomerdał ogonem. Następnie zaszczekał jeszcze dwa razy, co oznaczało, że jest głodny.
– Idziemy! – rzuciła do zwierzęcia i otworzyła przed nim drzwi.
Od czasu, kiedy tak niefortunnie wpadła na Mikę w korytarzu, wolała puszczać psa przodem. Jednak mimo obawy, że sytuacja znów się powtórzy, już więcej nie zastała bruneta pod drzwiami swojej sypialni. Co mogło oznaczać, że doszedł do tego samego wniosku, co ona: pozbędą się plagi, jeśli tylko będą unikać siebie nawzajem. Nie chciała dopuszczać do siebie myśli, że mogło przestać mu na niej zależeć. Wiedziała, że tak byłoby najlepiej i dzięki temu uniknęliby w prosty sposób ewentualnych, kolejnych plag i nieszczęść. Jednak na myśl o tym, że mogłoby się tak stać, serce oplatały ciernie i wpijały się w miękką tkankę, raniąc ją i niszcząc. Nie potrafiła oddychać, gdy te obawy panoszyły się w niej niczym niechciany lokator.
Magnum zajadał, aż trzęsły mu się uszy, a Ananika w tym czasie zdążyła zaparzyć sobie zielonej herbaty. Mimo że Mica, a później również Sandy, namawiali ją, by dała szansę kawie, ten napój nadal wydawał się jej gorzki i niesmaczny. Nie pomagało nawet dodawanie cukru, którego Ananika i tak nie lubiła. Pozostała wierna swojemu ulubionemu rodzajowi herbaty, której zapasy na szczęście znajdowały się w jasnej kuchni Sandy.
Wtem usłyszała jakiś szelest i automatycznie obróciła się w jego kierunku. Nie powinna, ale przez jedną krótką chwilę zapragnęła zobaczyć Mikę. Wbrew rozumowi jej serce i wola pragnęły go mieć przy sobie, nie mogąc pojąć, dlaczego go odpycha. Rozum wiedział swoje, a serce swoje. Za nic nie potrafiła ich pogodzić. Teraz ten niewdzięczny i zdradliwy narząd bił z szybkością trzepotu skrzydeł boskich motyli.
Jednak jej oczom nie ukazał się Mica, o czym dobrze wiedziała, jeszcze zanim spojrzała w twarz mężczyzny. Ani szelest przesuwanych stóp, ani zapach, nie pasował do mężczyzny, którego kochała.
– Niebo jaśnieje – rzekł lakonicznie Kenny i zamiast na Ananikę, spojrzał na wciąż cieszącego się swoim posiłkiem Magnuma.
Czuła się coraz gorzej i niezręczniej w towarzystwie Strażnika. Jego zachowania i słowa stanowiły zupełne przeciwieństwo tego, czym raczył ją, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Od tamtej pory minęło niewiele czasu, ale jej zdawało się, że przeminęły całe wieki. Jakby jej grzech oddalił ich od siebie i nie zezwalał na pouchwalanie i zbliżenie się ich dusz i umysłów, tak jak niegdyś. Wiedziała, że to prawda. To było jej winą. Jednak nic nie mogła poradzić na to, że ma do niego odrobinę żalu, jego towarzystwo zaczyna ją mierzić, a tembr głosu, przepełniony wyrzutami i wyniosłością, sprawiał, że odczuwała mdłości w żołądku.
CZYTASZ
Trzepot Motylich Skrzydeł
Science FictionMają tylko sto lat, by uratować ludzkość od niechybnej zagłady. Strażnicy co dekadę podróżują w czasie, aby pozostawić na Ziemi znaki czasu. Jednak Niszczyciele nie próżnują. Niszczą znaki i zabijają Strażników. Natomiast na dwadzieścia lat przed ap...