27.

33 5 21
                                    

Spożyła w kuchni jajecznicę z Sandy, a potem pożegnała ją w drzwiach. Pani doktor znów pojechała do laboratorium, aby nakarmić świeżymi liśćmi niezwykle żarłoczne gąsienice. Według niej lada moment, a zaczną oblekać się w kokony. Niestety, z pięćdziesięciu robaków przeżyło tylko trzydzieści. Sandy zasugerowała, że mogłaby zmodyfikować kolejne jaja, dodając do nich także boskiej cząstki. Według Ananiki był to dobry pomysł. Wiedziała jednak, że jeśli z tych trzydziestu nie przeżyje ani jedna, czekają ich kolejne długie tygodnie oczekiwania na to aż z nowych jaj wylęgną się larwy, a te zamienią w gąsienice. Oczywiście, nie wspominając o etapie poczwarki, no i długo wyczekiwanej postaci motyla. Mimo tego, zawsze warto mieć jakieś zabezpieczenie w postaci nowych larw.

Wyszła na zewnątrz, witana ogrzewającymi promieniami słońca. Spojrzała prosto w lśniącą kulę i zmrużyła oczy. Poczuła, jak ciepło wlewa się do jej wnętrza, łaskocząc delikatnie. Pomimo tego zaraz dopadł ją chłód i skuł serce lodem, gdy dojrzała grób Kenny'ego. Przez chwilę stała w miejscu, spoglądając w tamtym kierunku. Sandy miała rację. To było piękne miejsce. Lipa cudownie pachniała, akurat będąc w rozkwicie. Co rusz na jej gałęziach przysiadywały pszczoły i motyle. Kiedy spostrzegła te drugie, poczuła wielką tęsknotę za boskimi motylami i zastanowiła się, czy jeszcze kiedyś będzie jej dane je ujrzeć. Ale choć niezwykła uroda tego zakątka przykuwała złakniony pięknymi widokami wzrok, nie potrafiła na niego tak patrzeć. Dla niej na zawsze pozostanie on miejscem smutku i łez, w którym pochowali Strażnika.

Otrząsnęła się dopiero, gdy poczuła mokry nos Magnuma, który trącał ją w dłoń. Pogłaskała go delikatnie i obdarzyła uśmiechem. Zwierzęta to prawdziwe anioły na Ziemi, była tego pewna. Jedynie one miały w sobie tyle nieskazitelnego dobra i ciepła, które potrafiło przeniknąć do duszy i zalać ją kojącym światłem.

– W porządku. Idziemy dalej? – zapytała, a w odpowiedzi pies zaszczekał. Wyprzedził ją i pognał naprzód, kiedy tylko zrobiła pierwszy krok. Widocznie on też nie chciał tu przebywać za długo.

Poszła za nim i dotarła na udeptaną, leśną ścieżkę, przy której rosły kasztanowce oraz wierzby. Magnum załatwiał właśnie swoją fizjologiczną potrzebę, unosząc łapę ponad – jak jej się zdawało – jagodowym krzewem. Gdy odwróciła od niego wzrok, ze zdziwieniem ujrzała przed sobą całe stadko fruwających dookoła niej żółtych motyli. Było ich naprawdę wiele, na tyle, że kiedy znalazły się wszystkie obok siebie, wyglądały jak jedna wielka cytrynowa plama na tle zielonych roślin. Podeszła bliżej i wzruszenie odebrało jej mowę, gdy zrozumiała, jak bardzo przypominają jej te złote – boskie owady. To już drugi raz tego dnia, kiedy pomyślała o bożych motylach. Wyciągnęła dłoń, a one ufnie zaczęły ją obsiadać. Zaśmiała się szczerze, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, a w kącikach oczu pojawiły się łzy szczęścia. Spróbowała odepchnąć od siebie ten wredny, natrętny wewnętrzny głos, który mówił jej, że nigdy nie uda jej się spotkać z boskimi motylami. Nigdy nie powróci na Polanę. Zostanie tu i umrze, tak jak Kenny. Ją też rozszarpią Niszczyciele. I ona również spocznie w wilgotnej, zarobaczonej glebie w ogródku Sandy. Wiedziała o tym, odkąd tylko zrozumiała, że Kenny umarł przez nią. Czy sprawiedliwy Bóg miałby pozwolić jej wrócić do domu po tym, co zrobiła?

Mimo tego uniosła obie dłonie i uczyniła coś, czego nie robiła od tak dawna. Wypchnęła z piersi bożą iskrę i z jej pomocą utworzyła wir, który sprawił, że żółte motyle zatańczyły wokół niej, tworząc coś na kształt tunelu, w którym się ukryła. Uniosła wysoko skrzydła i podfrunęła nieco ponad ziemię. Obracała się wokół własnej osi, tańcząc wspólnie z motylami. To był pierwszy znak czasu, który uczyniła tylko dla siebie. Nie powinna tego robić. Znaki czasu były po to, aby czynić je tylko i wyłącznie dla percepcji ludzi. Nic jej to jednak nie obchodziło. W tej jednej krótkiej chwili poczuła się znów wolna i szczęśliwa. Wówczas wydawało się jej, że było to warte złamania kolejnej bożej reguły.

Nagle pomyślała o Mice i tęsknota wypełniła ją po same brzegi. Tak bardzo pragnęła znów go zobaczyć. Jeszcze tylko raz, a potem niech się dzieje, co chce. Odkąd wrócił do swojego mieszkania, pracy i życia, minął już tydzień, a ona miała wrażenie, że całe lata. Czasami dzwonił do Sandy, lecz nigdy nie poprosił do słuchawki Ananiki. Nie wiedziała, co o tym sądzić. Rozumiała wprawdzie, że nie chce z nią mówić, aby nie utrudniać i tak już okropnie trudnego i bolesnego rozstania. Jednak to sprawiało, że czuła się jeszcze gorzej. Wydawało się, że Mica wykreślił ich ze swojego życia. Tak jakby ich nigdy nie było.

Zatrzymała się nagle, czując, że brzuch wyprawia jakiegoś niebezpiecznego fikołka. Czyżby przesadziła z podniebnym tańcem i zrobiło się jej niedobrze? Motyle się rozpierzchły, odlatując w stronę nieba, jakby uwolnione z niewidzialnych więzów. Ona zaś upadła na kolana, gdy poczuła, że jajecznica, którą z takim apetytem pochłonęła dziś rano, niepokojąco zbliża się do jej krtani. Przytknęła dłoń do ust, ale na nic się to zdało, gdyż zaraz zwróciła całą treść żołądka na szmaragdową trawę. Usłyszała, jak podbiega do niej Magnum i spanikowany szczeka. Sama też nieźle się wystraszyła. Jednak kiedy zwymiotowała, o dziwo, poczuła się lepiej. Powstała z klęczek i pogłaskała psa po łbie. Stopy skierowała w stronę domu. Uznała, że będzie lepiej, jeśli teraz nieco odpocznie.

*

Ściągał z siebie powoli uniform do VR-u. Był to nowy model VR80, który został wyposażony w dodatkową funkcję odczuwania smaku oraz powonienia. Do tej pory użytkownicy VR75, wchodząc w wirtualną rzeczywistość, byli w stanie widzieć, słyszeć i odczuwać doznania dotykowe. To, co przeżył dzięki temu wynalazkowi, było nie do opisania. Jadł wirtualne sushi i popijał je ziołową herbatą. Wszystko odczuwał tak, jak przy normalnym posiłku, z tą różnicą, że oczywiście nic nie trafiało do jego żołądka i nie łagodziło prawdziwego głodu. Dodatkowo mógł odczuwać nosem wszystkie zapachy wirtualnego miasta – Winiki. Spaliny starszych modeli aut, świeżo rozwieszone pranie w ogródku domu ogrodzonego białym płotem, aromat róż rosnących przed posesją, a także, co przyjął ze zgrozą, zdziwieniem i sporą fascynacją, odór ścieków ulatujący z kanałów.

Spędzał z tym cackiem już trzeci dzień i musiał przyznać, że ciężko będzie mu się z nim rozstać. Jako tester nowych technologii otrzymywał produkt tylko do sprawdzenia. Kiedy napisze raport i otrzyma zapłatę, będzie zmuszony zwrócić uniform firmie. Jeśli chce, może go kupić, jednak cena takiego jednego wdzianka znacznie przekraczała jego miesięczną pensję.

Mimo że nie przepadał za otaczaniem się zbyt dużą ilością technologicznych ulepszaczy życia, poczuł, że na VR80 chętnie wydałby swoje oszczędności, gdyby, rzecz jasna, jakieś posiadał. Szkoda, ponieważ przebywając w VR-ze nie czuł się aż tak przytłaczająco samotny. Gdy tylko z niego wychodził, z wielką mocą atakowały go wspomnienia o Ananice... Teraz też nie było inaczej.

Co robiła? Jak spędzała dnie bez niego? Czy za nim tęskniła?

On tęsknił jak wariat, lecz za każdym razem, kiedy dzwonił do Sandy, przemawiał sobie do rozsądku i mimo wielkiej pokusy, nie prosił jej do telefonu. To byłoby za trudne, zbyt bolesne dla nich oboje. Przypominałoby rozdrapywanie świeżo zagojonej rany. Okrutne i bezsensowne. Dlatego przestał w ogóle wydzwaniać na numer genetyczki. Nie mógł się na to zdobyć. Każdorazowo pragnął porozmawiać z Ananiką, a myśl o tym, że nie powinien, rozrywała go na pół i pozostawiała bez życia na kolejne kilka długich i strasznych godzin.

Poszedł do kuchni i zaparzył sobie kawy. Gdy przeszedł z kubkiem do stolika w salonie, otworzył klapę laptopa, postanawiając od razu zabrać się do pracy. Po co zwlekać – najlepiej już teraz napisać raport. W końcu i tak niedługo musi to zrobić, a o VR80 wiedział już wszystko.

Kiedy otworzył dokument tekstowy i skupił się na zadaniu, starał się nie myśleć o miodowych oczach Ananiki, które prześladowały go, odkąd powrócił do mieszkania. Tak wiele by dał, aby oboje mogli być ludźmi. Bez takich problemów, które ciążyły na nich jak ogromny, ciężki głaz. Co tam apokalipsa, gdy można przeżyć ją wspólnie z ukochaną osobą? Kiedy brak takiej możliwości, zdaje się, jakby świat już w tej sekundzie miał się skończyć. I być może tak właśnie się dzieje, a człowiek umiera powoli, katując się wizją szczęścia, które posiadał, utracił i które mógłby odzyskać.

Trzepot Motylich SkrzydełOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz