Weszli do środka i dojrzeli Magnuma, który leżał na środku holu. Łeb miał spuszczony i wcale się nie poruszał. Nieruchomy wyglądał bardziej jak atrapa psa. Ananika przez chwilę się przeraziła. Sądziła, że zwierzę także umarło. Lecz wtedy okazało się, że jednak mruga, patrząc na nich smutnymi i wielkimi oczami. Nie podbiegł do nich, jak tyle razy wcześniej. Zalegał tam tylko, rozciągnięty niczym dywan, i wciąż wpatrywał w każdego z osobna.
– Ojej, pokraczko, ty moja... – Sandy podeszła do psa i ukucnęła przy nim. Już miała go pogłaskać, kiedy zwierzak gwałtownie odsunął pysk. – No tak. – Spojrzała na swoje uwalane ziemią i krwią dłonie. – Może najpierw się umyję, a potem damy ci jeść, zgoda? – Wstała z kucek i popatrzyła na pozostałą dwójkę przepraszająco. – Wybaczcie. Muszę jako pierwsza się wykąpać. Inaczej będzie tak tu leżał i leżał... – Wskazała dłonią na Magnuma.
Skinęli równocześnie głowami, a potem ich wzrok podążył za oddalającą się sylwetką genetyczki. Gdy zniknęła za drzwiami łazienki, spojrzeli na siebie. Oboje wyglądali równie źle jak Sandy. Dwie ludzkie kupki nieszczęścia – ubrudzeni ziemią, trawą i krwią Kenny'ego. Do tego spoceni tak, że ubrania przyklejały się im do skóry, zgrzanej od fizycznej pracy. Na brudnych twarzach można było dostrzec czyste smugi po łzach. Ananika zdziwiła się, kiedy dostrzegła je u Miki. Jednak zaraz potem uznała, że nie dziwi jej to ani trochę. Ten mężczyzna wielokrotnie pokazał jej, że jest dobrym człowiekiem.
– Chyba zostaniemy tutaj... – odezwał się w końcu i rozejrzał po korytarzu. – W ten sposób nie ubrudzimy niczego.
Przytaknęła na te słowa. Chciała coś powiedzieć, ale nie miała pojęcia co. Pragnęła także schować się w jego ramionach, lecz o tym powinna jak najszybciej zapomnieć. Nie wiedząc, co ze sobą począć, ukucnęła przy Magnumie i mimo że nie zamierzała go dotykać, wpatrywała się w niego z miłością i z jej oczu znów polały się łzy. Nie wiedziała, ile jeszcze będzie w stanie ich wylać. Czy one nigdy się nie skończą? Mamrotała do zwierzęcia, tak aby nie mógł usłyszeć jej stojący obok Mica:
– Już dobrze... Wszystko dobrze...
Wreszcie drzwi łazienki się rozwarły i stanęła w nich Sandy z ręcznikiem na głowie oraz w białym szlafroku, którego pasek przewiązała wokół talii.
– Zaraz, piesku! – zawołała w stronę pit bulla, który na jej widok skoczył na cztery łapy i zamachał ogonem. Podbiegł do niej i nareszcie mogła go pogłaskać. Zaszczekał uradowany tą pieszczotą. Ananice ulżyło, gdy obserwowała tę scenę. To oznaczało, że z jej ukochanym zwierzakiem wszystko jest w porządku.
– Najpierw przygotuję wam świeże ubrania. Mogę zajrzeć do waszej sypialni? Wiecie, wolę to zrobić sama, jeśli już jestem umyta... – zwróciła się do nich, a oni spojrzeli po sobie, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Tak, to bardzo miłe z twojej strony – powiedział Mica. – Jednak teraz śpię w salonie, ubrania mam schowane w komodzie.
– W salonie? Kurza twarz, dlaczego? – Była wyraźnie zaskoczona, ale później dostrzegła zakłopotanie wymalowane na ich twarzach, wobec tego dodała: – Och... No tak, jasne. To idę... – I skierowała się do sypialni Ananiki, a w ślad za nią poczłapał Magnum.
Zostali znów razem, ale teraz całkiem sami, bo bez towarzystwa pit bulla. Ananika wolała nie przebywać z Miką sam na sam. Mimo że był jej tak bliski, to musiał pozostać daleki. Dla dobra jej, jego i wszystkich ludzi na tej planecie. Przestępowała z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy znajdzie się z dala od mężczyzny.
– Ana... – usłyszała ukochany głos i zacisnęła powieki. Gdy na niego nie patrzyła, aż tak nie bolało przebywanie w jego towarzystwie. – Tak strasznie mi przykro... Chcę, żebyś wiedziała, że zawsze możesz na mnie liczyć, jak na przyjaciela. Jeśli więc poczujesz, że mnie potrzebujesz, to jestem – powiedział na jednym wydechu. Wreszcie rozwarła powieki i postanowiła na niego spojrzeć. Oto stał przed nią, ubrudzony krwią i ziemią, zmęczony i rozbity. Obraz nędzy i rozpaczy. A jednak według niej nigdy dotąd nie wyglądał aż tak pięknie.
– Dziękuję... – wyrzekła cicho, kiedy odchrząknęła, ponieważ gula smutku i żalu niebezpiecznie zbliżała się do jej gardła. Nie chciała znowu się rozpłakać.
Na szczęście w tej sekundzie wróciła Sandy, niosąc naręcze jej świeżych ubrań w dłoniach.
– Zaniosę je do łazienki. Możesz iść się wykąpać – zwróciła się do Ananiki.
Dziękując teraz z kolei jej, weszła do niewielkiego pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi.
Rozebrała się i zerknęła z obrzydzeniem na utytłane ubrania. Pomyślała, że już nigdy ich nie założy. Nie po tym, co dziś zaszło.
Weszła pod prysznic i odkręciła wodę, która zaczęła lać się ciepłym strumieniem z deszczownicy na jej obolałe i umęczone ciało. Przymknęła powieki i ujrzała pod nimi zakrwawionego Kenny'ego. Łzy mieszały się z wodą, gdy szorowała ciało gąbką nasączoną żelem do mycia o słodkim zapachu gruszki. Otworzyła oczy. Nie chciała przeżywać tego koszmaru na nowo. Wtedy przypomniała sobie o mężczyźnie, który został z nią do samego końca przy tym strasznym grobie. I wiedziała, że tylko dzięki niemu przetrwała to wszystko. Obecność Sandy również nie była bez znaczenia, ale miała świadomość, graniczącą z pewnością, że gdyby w którymś momencie zabrakło przy niej Miki, rozsypałaby się na milion ostrych kawałków, które powoli wbijały się w jej duszę.
Nie pytała Boga dlaczego. Choć, będąc na Ziemi, wiele razy, o wiele za dużo, zwątpiła oraz zgrzeszyła myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Czyli zawaliła na całej linii. Jednak teraz nie potrzebowała Go o nic pytać. Dobrze znała odpowiedź.
*
Obserwował, jak Ananika opuszcza łazienkę. Posłała mu smutne spojrzenie spod opuchniętych od płaczu powiek. Tyle by dał, aby ją pocieszyć. Wiedział jednak, że nie może. Ale nie był w stanie nic poradzić na to, że tak bardzo pragnął ją chronić. Popatrzył, jak otwiera drzwi od pokoju i bezgłośnie je zamyka, znikając w jego wnętrzu. Dopiero wówczas odwrócił od niej wzrok.
– Zaniosłam twoje ubrania – zwróciła się do niego Sandy i obdarzyła go współczującym uśmiechem.
– Dzięki. – Poszedł do łazienki i poczuł się choć przez chwilę bezpieczny, kiedy znalazł się sam, z dala od dzisiejszych tragedii. Z dala od smutnych oczu Ananiki, a także zaciekawionych Sandy.
Wiedział, że pani doktor, prędzej czy później, zacznie ich wypytywać o powód rozstania. W końcu już kilkukrotnie okazała im swoją bezpośredniość. Jednak miał nadzieję, że jeszcze dziś odpuści. Nie miał siły wracać do bolesnych wspomnień po tym, jak tyle co pochowali Kenny'ego.
Wyłączył się pod prysznicem. Nie myślał o niczym. Jedynie o letnich strugach wody delikatnie masujących jego obolałe mięśnie. Gdyby mógł, zostałby tutaj przez całą noc. Jednak był tak skonany, że powieki same zaczęły mu ciążyć. Wyszedł więc wreszcie z kabiny i wytarłszy się, włożył na siebie dres, który przyniosła mu Sandy. Umył jeszcze zęby i opuścił parujące pomieszczenie.
Oba pokoje kobiet były zamknięte, u żadnej z nich nie paliło się też światło – znak, że już spały. Nacisnął włącznik na ścianie i blask żyrandola w korytarzu zgasł, pozostawiając go w mroku.
Kiedy ujrzał zaścieloną kanapę w salonie, rzucił się na nią i zakopał w kołdrze po sam nos. Nie zamierzał wychodzić stamtąd przez dobrych parę godzin. Zasnął, gdy tylko poczuł przyjemny dotyk poduszki na policzku.
Obudził się w pewnej chwili, wyrwany z błogosławionego snu. Przyczyną był dotyk czyjejś ciepłej skóry wtulonej w jego plecy. Kiedy złote pióra delikatnie połaskotały go po nosie, uśmiechnął się zaskoczony, ale szczęśliwy. Obrócił się delikatnie, tak że teraz byli zwróceni do siebie twarzami. Przyciągnął do siebie bliżej Ananikę, która cicho westchnęła, pociągnąwszy nosem. Najwidoczniej znów płakała. Ucałował jej czoło i powiedział, że już nic jej nie grozi i jest bezpieczna w jego ramionach. Gdy usłyszał jej spokojny oddech, zrozumiał, że usnęła, i ukołysany tym wspaniałym dźwiękiem ponownie przymknął powieki i zanurzył się w krainie snu.
CZYTASZ
Trzepot Motylich Skrzydeł
Научная фантастикаMają tylko sto lat, by uratować ludzkość od niechybnej zagłady. Strażnicy co dekadę podróżują w czasie, aby pozostawić na Ziemi znaki czasu. Jednak Niszczyciele nie próżnują. Niszczą znaki i zabijają Strażników. Natomiast na dwadzieścia lat przed ap...