Kroczył jasnymi ulicami Kansas City. Było ciepłe, wiosenne popołudnie, więc zmrużywszy oczy, wystawiał twarz do słońca. Ogrzewało go przyjemnie i sprawiało, że czuł wdzięczność. Do Ziemi, do siebie, do innych ludzi oraz do Boga.
Nieopodal fruwały motyle o żółtych, niemalże złotych skrzydłach. Studiując teologię, wiedział, że te owady, a już szczególnie o barwie takiej, jak ta, którą dostrzegał u odlatujących w stronę krzewów osobników, mają wyjątkowe znaczenie. Symbolizowały nowe życie, odrodzenie bądź przemianę. To ciekawe, ale często czuł się tak, jakby otrzymał nową szansę. Wszystko było tak jak zawsze, a mimo to podskórnie wyczuwał łaskę, jakiej doświadczył w poprzednim życiu.
Poszedł za motylami i ujrzał niezwykły widok. Na wyciągniętej ręce wyjątkowo pięknej kobiety o czekoladowej cerze i włosach ciemnych niczym heban przysiadł rządek kilku złotych stworzeń. Nie odlatywały przez dłuższy czas, a nieznajoma cieszyła się z tego niespodziewanego obrotu sprawy. Uśmiechała się pięknie, niemal jak dziecko, z prostotą w sercu.
Nie mógł się powstrzymać. Zebrał w sobie całą odwagę i podszedł do kobiety. Gdy ich oczy się spotkały, zobaczył, że mają odcień miodu wpadającego w złoto.
– Jak to zrobiłaś? – spytał wprost i od razu w myślach strzelił się za to w czoło. No pięknie, teraz na pewno odejdzie.
Ona jednak nigdzie nie odchodziła, tylko przyglądała mu się badawczo, jakby szukała czegoś w jego twarzy. Uśmiechnęła się niepewnie, ale w tej chwili motyle opuściły jej ramię i odfrunęły w stronę bezchmurnego nieba.
– Nie wiem – odparła w końcu. Dźwięk jej głosu coś mu przypominał. Nie bardzo wiedział, co konkretnie. Miał jednak mgliste wspomnienie czegoś, co kiedyś utracił.
Czasami tak się właśnie czuł. Jakby zarazem utracił coś i zyskał. Przebłyski z życia, które niegdyś mógł wieść. Jakieś niemożliwe do zinterpretowania déjà vu. I teraz, patrząc na kobietę stojącą przed nim, czuł się podobnie. Nie potrafił uchwycić tego uczucia na dłużej, przytrzymać go i osadzić w odpowiednim miejscu. Jednak poczuł tę znajomą iskrę. Musiał więc spytać:
– Jak masz na imię?
– Ananika – odparła i brzmienie tego imienia było jakieś znajome. Bliskie jego sercu, choć nie rozumiał, skąd brało się to wrażenie.
W ogóle niczego teraz nie pojmował. Stali naprzeciwko siebie, dwoje nieznajomych, a pomiędzy nimi zdawała się przeskakiwać ta wcześniejsza iskra. Postanowił zaryzykować. Gdyby chciała odejść, myśląc, że jest jakimś popaprańcem, już dawno by to zrobiła.
– A ja Mica. – Zobaczył, jak jego słowa zmieniają jej rysy. Wyglądała, jak gdyby poczuła dokładnie to samo, co on przed chwilą. – Czy my się przypadkiem nie znamy? – zadał pytanie, które zawisło pomiędzy nimi i nie miało zamiaru opaść.
Nie odpowiedziała. Uczyniła gest, jakby chciała pokręcić głową, ale później również nią skinęła. Co mogło oznaczać, że także tego nie wie.
– Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale mam takie wrażenie, że skądś się znamy.
– Ja też – odpowiedziała, a na jej policzkach wykwitły wstydliwe rumieńce. Wyglądała z nimi przepięknie. Jak letni, rześki poranek i zimowy wieczór przy kominku w jednym. Coś wspaniałego. Nigdy nie widział nikogo piękniejszego.
– Czy dałabyś się zaprosić na kawę? Niedaleko jest taka miła kawiarenka... – zapytał, a serce zaczęło walić mu jak oszalałe w oczekiwaniu na odpowiedź.
– Zgoda – odparła, a on poczuł ogromną radość w sercu.
Udało mu się uchwycić to uczucie. Niby niemożliwe do schwytania, jak motyle, które przed chwilą ich opuściły, a jednak prawdziwe. Czuł się prawie tak, jakby fizycznie ściskał je w dłoni. Miękkie, ciepłe, ale wyjątkowo trwałe. Nie przelewało mu się przez palce. Mógł je zważyć w dłoni, jeśli tylko by zapragnął.
– Ale ja nie piję kawy – dodała.
– No to może na herbatę?
– Jasne. – Uśmiechnęła się pięknie.
Szli obok siebie w przyjemnym milczeniu, co jakiś czas posyłając sobie ukradkowe uśmiechy i spojrzenia. Mica nigdy nie czuł się w ten sposób. Lekki, a zarazem ciężki. Ale czy na pewno? Czy to nie przypominało mu czegoś, czego już niegdyś doświadczył, mimo że o tym nie pamiętał?
– A tak z ciekawości. Jaką herbatę najbardziej lubisz?
– Zieloną.
Wraz z tą odpowiedzią doznał uczucia wypełnienia. Jak gdyby dopiero teraz, idąc wspólnie z piękną, nieznajomą Ananiką u boku, zrozumiał, że od zawsze czegoś brakowało w jego spokojnym i poukładanym życiu. Teraz nie odczuwał już żadnego braku.
CZYTASZ
Trzepot Motylich Skrzydeł
Science FictionMają tylko sto lat, by uratować ludzkość od niechybnej zagłady. Strażnicy co dekadę podróżują w czasie, aby pozostawić na Ziemi znaki czasu. Jednak Niszczyciele nie próżnują. Niszczą znaki i zabijają Strażników. Natomiast na dwadzieścia lat przed ap...