5. Te gorsze dni.

491 62 124
                                    


     W poniedziałek już obudziłem się w parszywym humorze. I jak za każdym tego typu razem, miałem nadzieję, że przejdzie mi po pierwszym kubku kawy.

     No nie przeszło.

     Pogoda bynajmniej mi nie pomagała. Od czwartej trzydzieści, gdy zadzwonił budzik, było jeszcze ciemno, ale potem wcale nie lepiej. Ponuro, deszczowo i wyjątkowo chłodno. Całe moje ciało tego dnia było jakby cięższe, umysł przytępiony. Usta co chwilę rozciągały się w irytującym już mnie ziewaniu.

     Już w drodze do pracy marzył mi się kop w postaci energetyka, ale nawet żabki były zamknięte przed szóstą, więc mogłem co najwyżej mieć nadzieję, że nie usnę przy przebieraniu sałaty i nie wpieprzę się przy tym twarzą w skrzynkę.

     Rutyna.

     Marchewka, pietruszka, seler, buraki....

     Po kolei codziennie rano to samo, aż człowiek zaczynał rzygać tymi owocami i warzywami. Może warto było jednak zastanowić się nad propozycją Marzeny? Zarabiałbym więcej, może spodobałaby mi się jazda samochodem.

     Takie nowe hobby, wożenie mazidełek.

     Ale mówiąc poważnie, to każda robota po jakimś czasie dawała się rutyną we znaki, w każdej mógł się trafić szef-ciul, a akurat ta kwestia u mnie była na dobrym poziomie. Zostawały głównie kwestie finansowe i to, że może mógłbym odetchnąć pod koniec miesiąca i nie rwać aż tak mocno włosów z głowy. Bo raczej nie sądziłem, by była to posada otwierająca mi drogę do wszechstronnej kariery. Ot samochód, towar, punkt A, punkt B, do widzenia. Nic też skomplikowanego, chyba, że ktoś po drodze na mnie napadnie, zapierdzieli towar i ostatecznie nie będzie wypłaty, a jeszcze dług wobec firmy.

     Taka pozytywna wizja na początek tygodnia. Żyć nie umierać.

  Westchnąłem pod nosem i rzuciłem worek ziemniaków na inne worki poustawiane na zapleczu. Już kończyliśmy. Wystarczyło jeszcze pozamiatać cały ten syf z podłogi i umyć jasne kafelki. To swoją drogą też prawdziwy hit. Jakim trzeba być debilem, żeby w warzywniaku wpieprzyć praktycznie śnieżnobiałe kafelki. Choć „śnieżno" to one już dawno nie były, a „białe" to tylko dlatego, że do wody do mycia podłogi dolewaliśmy Domestos.

     – Słyszałem o tym, co stało się w zeszłym tygodniu – odezwał się szef, a ja wychyliłem się z zaplecza, zerkając na niego ze zmarszczonym czołem.

     – To znaczy? – zapytałem, choć nie wyczynem było domyślenie się, co miał na myśli.

     – Ten chłopak, który skręcił kostkę, gdy wszedłeś w niego ze skrzynką z jabłkami.

     Chrząknąłem. Mimo że właśnie taka była prawda, nieco mnie to uraziło. Że z góry założył, że to moja wina. Zdecydowanie za dużo czasu spędziłem w towarzystwie tamtego... Gabriela. Swoją droga imię pasowało do tych jego jasnych pierścionków na głowie. Rysy twarzy przecież też miał dość łagodne. Był ładny. Tak trochę anielsko właśnie. Ale chyba nie był wierzący, nie zauważyłem w jego domu żadnych krzyżyków czy obrazków z komunii.

     – Tak... przepraszam, on w żaden sposób nas nie oskarży.

     Szef skinął głową i oparł się dłonią o ladę, rzucając krótkie „dzień dobry" Iwonie, która właśnie przyszła do pracy.

     – Takie rzeczy nie mogą się powtarzać. Dlatego uznałem, że musimy za każdym razem wyrabiać się przed godziną ósmą. W te dni, kiedy będę musiał zostawić cię z rana samego, albo gdy jest więcej roboty, czyli w piątki i poniedziałki, będziesz przychodził godzinę wcześniej.

Prawo Miłości.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz