IV

16 4 1
                                    


  Otworzył oczy, a przynajmniej tak mu się zdawało. Panował nieprzenikniony mrok. Serce kotłowało się w jego piersi, pogłębiając ból w lewej skroni. Dotknął czoła i poczuł zaschłą, lepką maź. Głośno sapał. Próbował wstać, ale po trzeciej próbie, zaczął czołgać się. Podłoga wyłożona była kamieniem. Wyślizgana, zimna skorupa, zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wyczuł coś pod ręką. To był materiał, jakby juta. Parł dalej i wyczuł lodowate metalowe pręty. Dzięki nim zdołał wstać.

  Nadal do nich przywierając, parł naprzód. Zahaczył o coś nogą i wywalił się jak długi. Rękoma wymacał kształt. Zamarł. To był człowiek. Zaczął tarmosić nieszczęśnika, ten jednak milczał jak grób. Zaczął macać jego ciało. Po oględzinach mógł stwierdzić na pewno, to był stangret. Jego głowa, a bynajmniej to co z niej zostało, była spłaszczona. Zawartość wypłynęła na wierzch. Dopiero po chwili zrozumiał, że dotyka jego mózgu.

  Z rykiem na ustach, odskoczył od trupa. Przydzwonił plecami w metalowe pręty i zaczął wyć. Wycierał dłonie w koszule, potem w spodnie, we wszystko, byle tylko pozbyć się resztek kamrata. Powoli się uspakajał. Jednak łzy płynęły nadal. W mroku, cicho zawodząc, czuł że traci zmysły. Wtedy nim wstrząsnęło.

  Znikąd pojawiło się blade światło. Mała Aka wędrowała pośród więziennych krat i nawoływała brata. Zerwał się i próbując wygiąć dwa naprzeciwległe pręty, sam zaczął ją wołać. Nie mógł jednak wydobyć z siebie głosu. Zaschnięta od braku wody krtań zamilkła. Widząc siostrę opuszczającą pomieszczenie, zaczął gorączkowo krzątać się po celi, w poszukiwaniu wyjścia.

  Przypomniał sobie o broni i prochu, które miał woźnica. Przełamał się i znów wymacał zimne już ciało. Przeszukał go od stóp po szyję. I w końcu znalazł. Worek z prochem, który trup z wielką siłą ściskał w prawej dłoni. Próbował rozcapierzyć skostniałe palce, nie był jednak w stanie. W desperacji wstał i z całych sił zaczął kopać dłoń towarzysza. Kości chrzęściły i pękały, pod siłą uderzenia. Znów zaczął płakać. Ukląkł i przepraszając trupa, wydobył woreczek z jego ręki. Na szczęście było go tam jeszcze trochę.

  Podniósł z ziemi jutową szmatę i szukał drewna, lub czegokolwiek, by móc zrobić pochodnie. Znalazł półmetrowy pręt, jednocześnie odkrywając wyjście z klatki. Dziura miała z metr wysokości i szerokości. Przeczołgał się przez nią i z prowizoryczną pochodnią i prochem, znalazł się w większym pomieszczeniu. Na ziemi znalazł trochą suchego siana i pchając je do materiału, mocno związał. Dosypał sporą ilość prochu i wszystko razem, osadził na pręcie. Z tobołka przytroczonego przy pasie, wyjął krzesiwo. Zawiniątko położył na ziemi i obsypał resztką prochu. Dobył noża i ostro przeciągając po krzesiwie, starał się trafić w proch. Iskry sypały się jak szalone. W końcu jedna wylądowała na prochu. Syknęło. Czarny proszek rozżarzył się i jasno błysnął. Gwałtowne spalanie rozniosło po pomieszczeniu gryzący dym. Zaczął się krztusić i w tym samym momencie pochodnia zapłonęła.

  Machając nią w powietrzu, zdołał namierzyć wyjście i podążył za dzieckiem. Przez cały ten czas, nie uświadomił sobie, że to co widział, Aką z pewnością nie było. Minęło trzynaście lat. Teraz była by już dorosłą kobietą. Przeszedł go dreszcz, gdy nagle pojął prawdę. Stanął jak wryty. Ze staniu otępienia wybudziły go dopiero, strzępy palącego się materiału, opadające bezwładnie na jego dłoń. Strzepał popiół i mimowolnie, ruszył dalej. Za marą.

  Pochodnia spalała się szybko, ale krocząc dziwnie zakręconymi schodami, znalazł dwie kolejne. Prawdziwe. Odpalił jedną i ruszył dalej. Na górę. W końcu na szczycie schodów dostrzegł bladą smugę światła. Jakby żywiej, kroczył dalej, aż dotarł na górę.

  Jego oczom ukazała się olbrzymia sala. Kaplica, jak mniemał, choć murowana była w strasznym stanie. Oberwane, drewniane bele stropowe, groźnie zwisały z sufitu. Olbrzymie ciężkie kolumny, obryzgane krwią i czymś jeszcze, nosiły ślady setek pazurów. Sztukateria i płaskorzeźby, poodpadały ze ścian, rozbijając się o podłogę. Jeśli można było to tak nazwać. Bo i z niej niewiele pozostało. Część z betonowych bloków, osunęła się wraz z ceramicznymi płytkami, odsłaniając zardzewiałe już metalowe pręty zbrojeniowe. Na końcu sali, tuż przy kolumnach, dostrzegł wyjście. Jednak coś wielkiego leżało na jego drodze. Nie był w stanie rozpoznać co to. Zbliżył się powoli, krocząc po niepewnej posadce i wytężał wzrok. Wyglądało jakby masa spiętrzonych, psujących się ciał, zawarła się w jedno.

  Wielkie truchło, a raczej ich zlepek, ociekał krwią i innymi płynami. Dobiegł go zapach. Nie dał rady i zwymiotował. Na trzęsących się nogach, głośno sapiąc, zawrócił. Coś przykuło jego uwagę. Na ołtarzu, tlił się jasnofioletowy blask. Wspiął się po stopniach i dostrzegł lampę, a wokół niej tańczyły dziwne istoty. Wyglądały jakby do połowy tkwiły w podłodze. Jeden ze śniadych osobników, dostrzegł podróżnika i wyciągnął do niego szkieletową dłoń.

  Zerwał się i biegiem ruszył z powrotem, do pomieszczenia z celami. Pędził w dół. Potem w górę. W końcu się zgubił i wolno już krocząc, przemierzał kolejny korytarz. Błądząc ponad godzinę, dotarł w końcu do dziury w ścianie. Przemierzył skalny trakt i wyszedł na zewnątrz. Zeskoczył z kamiennego murku i skierował się do wielkich, otwartych wrót. Szedł powoli, bacznie wszystko obserwując. Dostrzegł coś na pooranej ziemi. Wielką kość. A potem następną i kolejną. Całą ich górę, spojoną zmierzwionym futrem. Włosy zjeżyły mu się na głowie.

  Nie myślał długo i puścił się biegiem. Wpadł w bramę i potknął się o coś. Uniósł się i dostrzegł, coś podobnego do wilkołaka. Leżało sobie spokojnie pod bramą i drzemało. Zamarł, czy było to, to co go tu przyniosło. Nie miał chwili na rozmyślania, bo stwór poruszył się. Przeciągnął się i ziewając obnażył olbrzymią paszczę, wypełnioną setką ostrych kłów. Wilkołak otworzył oczy i dostrzegł podróżnika.

  Blondyn ruszył biegiem. Stwór ruszył za nim. Biegł tak szybko jak tylko potrafił. Stopy paliły go żywym ogniem, a płuca wypełniły się lawą. Pędząc tak, dostrzegał więcej bestii. Stracił dech i prawie mdlejąc, osunął się na ziemię. Wczołgał się za jedną z kolumn i czekał. Nic jednak nie nadchodziło. Odetchnął spokojnie, jeszcze kila razy i zrobił przegląd swojego dorobku.

  Nóż, krzesiwo, sznurek, woreczek po prochu, trochę suszonych owoców i prawie pusty bukłak z wodą. Wstrząsnął ostatnim i upił łyk. Niewiele mu pozostało. Pochodnie zgubił podczas ucieczki. Dobył noża i wychylając się zza osłony, obadał teren. Było pusto. Ruszył więc powoli, uważając na to po czym stąpa.

  Po chwili zrozumiał, że zachowując się cicho, nie obudzi śpiących monstrów. A było ich mrowie. Różnego kształtu i pokroju. Od człekokształtnych, dziwnie powyginanych, uzbrojonych istot, przez chudsze od poprzednich, lecz bardziej owłosione z wielkimi pazurami. Wielkie, jakby je nazwał, baby jagi ze starych legend. O wilkołakach już nie wspominając. Idąc, prawie wszedł, w coś co przypomniało kruka, z tą różnica, że kruki nie są wielkości upasionej świni. Zdarzyło mu się też spotkanie niewiasty. Tak mu się zdawało, bo gdy się zbliżył, dostrzegł blado trupią twarz i długi, krótki sztylet, tkwiący w wychudłych dłoniach.

  Śpi, więc jest jedną z nich. Zanotował w umyślę i ruszył dalej. Miał nadzieje, że spotka tu choć jednego, żywego człowieka. Miał wielką nadzieję, że będzie to Aka. Ale czy było to możliwe. A co jeśli nie żyję i jej duch powrócił zza grobu, by go odnaleźć. Otrząsnął się i upomniał. Znajdzie ją, żywą lub martwą. Chociaż szczerze preferował, by to pierwsze. Ruszył więc dalej, w swoją drogę, cicho przemierzając śpiące ulice. A w głowie widział tylko ją.

***

- Wielce ci dziękuję. Teraz zasnę w spokoju. Nawet w tę najmroczniejszą z nocy, widzę światło księżyca.

BrzaskOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz