Czarny rumak pędził po pięknym, złocącym się stepie. Jego kopyta, rozbijały ubitą ziemię. Jego charczący, głośny oddech, nadawał mu tępo. Jeździec czuł je na twarzy.
Ostatnie płomyki słońca. Niebo powoli szarzało, a on gnał i gnał karego, jakby zaraz miał skończyć się świat. Słońce okryło się chmurami. Niebo poszarzało. Ciężki zimny wiatr, zerwał się nagle i dymiąc we wszystko, głośno zawodził. Jego jęki niosły się przez pobliski las.
Koń jednym susem przeskoczył, przez wysoki kamienny mur. Zwinnie omijał drzewa i po chwili znalazł się na bruku. Kopyta tupały głośno, ślizgając się na wilgotnym, skalnym podłożu. On jednak nie ustępował. Smagał zwierzę wodzami, by przyśpieszyć. Wierny towarzysz nie odpuszczał i niósł jeźdźca, coraz szybciej, coraz głośniej charcząc. W końcu opadł z sił i zwolnił do stępa. Skończyły się jego siły.
Jeździec zeskoczył z grzbietu i popędził sam, na własnych nogach, dalej drogą. Kary głośno za nim zarżał, lecz ten nawet się nie obrócił.
Biegł tak szybko, że nawet cienie drzew, nie były w stanie go dosięgnąć. Nadszedł mrok. Z oddali skrzyły się czerwone języki ognia. Przystanął na jednym z pagórków. Z dołu dobiegły go głośne jęki i krzyki. Głośno sapiąc, znów ruszył.
Księżyc powoli wspinał się na nieboskłon. Jego cień biegł razem z nim. Dobiegł do miasta. Stanął dopiero przy wysokim, na trzydzieści metrów, murze obronnym. Zbliżył się do wrót. Były zamknięte. Mimo to, czuł bijący od nich żar. Dotknął zbrojonego metalu. Gorący niczym lawa metal, syknął w kontakcie ze skórzaną rękawicą. Dobył coś spod szarego okrycia. Jakby okrągły, drewniany bukłak. Wyjął zakrzywiony pręt ze środka i położył pękaty przedmiot pod drzwiami. Szybko odskakując, skrył się za drzewem. Chwilę później rozległ się huk.
Fala uderzeniowa była tak silna, że złamała drzewo, za którym się ukrywał. Zgrabnie przetoczył się na bok i uniknął zmiażdżenia. Jeszcze klęcząc, spojrzał w stronę drzwi. Już ich nie było. Wielka dziura ziała w murze. A za nią buchał ogień. Morze ognia. Stał chwilę z otwartymi ustami. Z oddali dobiegł go krzyk.
- Djura!- Krzyczała kobieta.
Jej spódnica zajęła się ogniem, mimo to zdołała kroczyć, wprost ku niemu. Powiał silny wiatr. Ogień objął ją płomieniami. Mężczyzna rzucił się by jej pomóc. Zdjął płaszcz i zaczął gasić, palące się odzienie. Gdy to się udało, podniósł ją i niosąc już nie przytomną, kroczył w obranym przez siebie kierunku.
Szedł pośród płomieni, pośród wysokich, strzelistych kamienic. Drzewa i krzewy na zieleńcach, mocno spalone, dymiły gęstym, duszącym dymem. Słychać było trzaski i tupnięcia. Szedł dalej. Dach kamienicy, tuż obok nich, zawalił się. Ogień buchnął, jakby wydobywał się z czeluści piekła. On jednak niewzruszony, parł do przodu. W końcu dotarł na miejsce.
Dwupiętrowa kamienica, o białych okiennicach i wiśniowych drzwiach. Obok futryny wisiała lampa. Tliła się fioletowym światłem. Dach już się zajął. Jęzory lizały okna na pierwszym piętrze. Położył kobietę na schodach i otworzył drzwi. Wszedł do środka i skierował się do kolejnych, od piwnicy. Chwycił za klamkę. Głośno kaszlnął, wciągając do płuc gesty, palący dym. Otworzył je, a ze środka wybiegły dzieci. Objęły go wątłymi rączkami.
- Uciekajcie...- Oznajmił i wskazał na drzwi.
Maluchy pędem ruszyły do otwartej ościeżnicy i niczym rój małych pszczół, wyleciały na zewnątrz. Liczył je kolejno. Brakowało jednego.
Zszedł do środka, po prawie pionowych schodach. Był tam. Mały skulony, ale nie chłopiec. Już nie chłopiec. Istota trzęsła się, jakby było jej zimno. Przyklęk przy nim i powoli podniósł. Zarzucił go na plecy, a mały, głośno rzężąc, wtulił się pazurami w ciało nosiciela.
Ogień był już na suficie, a Djura jakby obojętnie, szedł dalej. Wyszedł na zewnątrz. Kobieta już nie leżała . Stała i smutnym spojrzeniem omiotła wybawiciela.
- Nie możesz! Djura! Oni są chorzy...- Szepnęła, zalewając się łzami.
Uniosła Evelyn. Pistolet cicho stuknął, podczas przeładowania. Wymierzyła w małego potwora. Djura podchodził powoli, a jej ręka zaczęła drżeć. W końcu zdołał zbliżyć się na tyle, by móc odebrać jej broń. Chwycił za lufę i skierował w dół.
- Nie Ries. To my jesteśmy zarazą- patrzał jej w oczy- one nikomu nie zawiniły. Odejdź puki możesz i nigdy nie wracaj.
- Ale Djura...- Jęknęła.
Pokiwał głową i puścił pistolet.
- Odejdź i zapomnij o wszystkim. Szczególnie o mnie...
Poparzona szczęka kobiety silnie drżała. Wcisnęła Evelyn za pas i zdjęła z głowy brązowoszary tricorn. Zbliżyła się do mężczyzny. Założyła mu go na głowę i ucałowała w policzek. Musnęła jego wolne ramię i skierowała się do schodów.
Patrzył jak odchodzi. Dym gęstniał, utrudniając wizję. Jej zarys majaczył jeszcze przez chwilę, po czym znikł w płomieniach. Mały szarpnął się na barku.
Djura głośno westchnął. Nabrał powietrza i jednym wydechem wypuścił cały żal. Te wypomnienie wciąż go prześladowało. Mimo iż była noc, on nie spał. Nie wiedział ile czasu, spędził w spalonym Starym Yharnam. Wciąż smród spalenizny i popiołu unosił się w powietrzu. Podmuch musnął jego skórę. Uniósł dłoń i dotknął policzka, zadawało mu się że wróciła, że to jej usta. Mylił się, to był tylko wiatr.
Wybudził się z transu. Dygnął. Wszystkie kości zesztywniały mu, od siedzenia na zimnym bruku. Bestie spały. Zdziwił się. Zazwyczaj radośnie biegały po całym, już dawno temu spopielonym skwerze. Było jednak inaczej. Skulone i przytulone do siebie, cicho pomrukiwały. Jedna z nich, ta będąca najbliżej niego, której głowa zaległa na jego udzie, była tym małym chłopcem, którego wyniósł z płonącej kamienicy. Noga cała mu ścierpła, ale nie warzył się nią poruszyć. Kochał tę małą bestie ponad życie. Bestia nosiła imię Will, a ów przemieniony chłopiec, był jego synem. Uniósł dłoń do jego głowy i delikatnie głaskał, spiętrzoną burzę czarnego futra. Will strzygł uszami i ciepło zamruczał.
Djura dopiero po chwili usłyszał kroki. Nie należały one jednak do bestii. Po latach spędzonych w spopielonych uliczkach, jego towarzysze niedoli, nauczyli się być cisi jak małe myszki. A ten kto szedł, tupał tak głośno, jakby chciał obudzić zmarłego.
Uniósł głowę i spojrzał spod kapelusza. Był już pewny, że to nie tropiciel. Oni też są cisi. Zaśmiał się i zaczął zastanawiać, skąd owy jegomość się pojawił i co go tu przyniosło. W końcu go dostrzegł. Wysoki i barczysty chłopak, z małym kozikiem w rękach, przedzierał się przez Stare Yharnam. Jego blond loki rozświetlił blask.
Zamarł, nie wierząc w to co widzi. Słońce! Jegomość znikł gdzieś za rogiem, a za nim podążały jasne promienie.
- Synu! Will!- Szarpnął bestyjką.
Ta jednak ani drgnęła. Spał jak zabity. Djura delikatnie go uniósł. Mały zwinął się w kłębek, na jego rękach i cicho mruczał, grzejąc się w promieniach wschodzącego słońca. Djura nie robił tego od lat, a mięśnie jego twarzy zapomniały, jak się to robi. Z wysiłkiem, w końcu mu się udało. Uśmiechnął się.
Uniósł głowę i zatopił spojrzenie, w pomarańczowym owalu, unoszącym się leniwie na niebie. Kapelusz tracąc oparcie, z cichym szumem, zsunął się z głowy i upadł na ziemie. Will uniósł na chwilę oczy i spojrzał na ojca.
- Ta... to...- Wymruczał.
Zanurzył twarz w ojcowskiej piersi i znów zasnął. A Djura, szczęśliwy jak nigdy dotąd, stał tak w milczeniu i kąpał się w promieniach słońca.
CZYTASZ
Brzask
FantasyNoc się skończyła. Słońce wzeszło nad horyzont, malując nieboskłon niewidzianymi dawno już barwami. Aoi obudził się i postanowił odnaleźć Tą, która została mu odebrana. Fanfiction z uniwersum gry Bloodborne. Czy Aoi odnajdzie zaginioną? Czy tajemni...