Wszystko dla władzy

17 6 36
                                    

Światło wczesnego poranka pogłaskało klasztorne mury pogrążone w żałobie po setkach młodych mężczyzny, którzy dokonali tu żywota, modląc się do Arkturosa o bezbolesną przemianę. Nawet jeśli była dla nich szansa na ratunek, to kilkudniowa podróż spod Planfert przypieczętowała losy większości z ciężko rannych.

Żadna z zakonnic czuwających w lazarecie nad tymi, którzy jeszcze toczyli bitwę o życie, nie zauważyła nadejścia kolejnego dnia, a Matka Sainik nie stanowiła w tym wypadku wyjątku. Całą noc wspierała swoje podopieczne, jak tylko mogła i gdyby nie wieść o przybyciu generała dowodzącego kontratakiem, nie opuściłaby lecznicy przez kolejną dobę.

Generał Herman Skortel, stary wilk południa, ze zgrozą patrzył, jak przerzucano zwłoki jego ludzi na podstawione powozy i wywożono do spalenia. Wyznawcy Arkturosa nie praktykowali pochówków, wierząc, iż ogień przynosi boską przemianę i uwalnia duszę od martwego cielesnego więzienia.

– Panie generale, co z nimi robimy? – spytał telmiański piechur, wskazując berdyszem na grupę pokiereszowanych sungardzkich jeńców, którzy pod obstawą wojskowych wyczekiwali na osąd.

Skortel otrząsnął się z pochmurnych rozmyślań i spojrzał na wskazanych piechurów. Jeden z nich miał prowizoryczny opatrunek przesiąknięty świeżą karminową krwią, dwóch kolejnych odniosło ciężkie rany cięte, a ostatni, z twarzą bladą jak nieboszczyk, ledwie siedział oparty o mur.

Generał był świadkiem tego, co pasiaste niedźwiedzie wroga robiły z rannymi. Gniew i chęć zemsty wzięły górę nad etyką rycerską. Zasępił wzrok, splunął sążniście i dobył miecza.

– Ten brodaty z opaską na łbie wygląda na wysokiego rangą; jego przesłucham. Resztę dobić. Mamy wystarczająco swoich rannych do opieki.

– Jeśli ktokolwiek wyciągnie miecz w tych murach, to osobiście utnę mu nim łeb! – ryknęła Matka Sainik, koncentrując na sobie całą uwagę.

– Z całym szacunkiem... Mało Matka ma roboty z naszymi? A to właśnie dzięki nim. – Skortel wskazał palcem na sungardczyków.

Matka podeszła do niego szybkim pewnym krokiem.

– TU!... Nie ma WASZYCH... NASZYCH ani SWOICH! – wyjaśniła z emfazą i dostąpiła do generała tak blisko, że ten odruchowo zacisną pięść na rękojeści. – TU! – kontynuowała, uderzając go zaczepnie palcem w napierśnik. – TU jest sanktuarium, gdzie leczy się wszystkich: niezależnie od tego, kim są.

– Ale oni... – Skortel podjął obronę.

– Historia uczy – weszła mu w słowo ¬– że dzisiejsi ONI to jutrzejsi MY. No, chyba że generał zapominał, skąd się tu wszyscy wzięliśmy i co zrobiliśmy z poprzednimi osadnikami, żeby móc tu być? Po minie widzę, że z historią nie jest pan na bakier, panie generale. – Uśmiechnęła się drwiąco.

Skortelowi zagotowała się krew, ale nie pyskował. Tylko jego twarz przyjęła czerwony ceglany kolor.

Puścił uchwyt broni.

– Mistrzyni Karevis! – Tatiana przywołała mistyczkę, która rozdawała wodę i prowiant lżej rannym ułożonym pod arkadami okalającymi dziedziniec.

Milena odstawiła misę i podbiegła do Matki.

– Tak, Matko Sainik?

– Zatamuj krwawienie tego bladego Sungardczyka. On tu zaraz zejdzie.

– Oczywiście, Matko – przytaknęła mistyczka i ruszyła w stronę pilnowanej grupki zbrojnych.

– Frolrencjo! Nino! – Tatiana zawezwała dwie adeptki. – Opatrzcie pozostałych jeńców i zszyjcie łeb temu brodatemu: leje się z niego jak z zarzynanej świni. – Nakazała i rzuciła Skortelowi groźne spojrzenie. – Starczy już śmierci na dzisiaj. Rozumiemy się? – syknęła mu w twarz i nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę wewnętrznej bramy.

Pięć Domen: Opowiadania - PrzyjacielOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz