I wtedy...

46 5 0
                                    

Zarzuciłam torbę na ramię i wraz z naszą grupką ruszyliśmy w stronę szatni. Oto nadszedł upragniony moment. Ostatnia lekcja przed feriami. Ale dla mnie wolne zacząć miało się dopiero za parę godzin. Teraz czekała mnie podróż na Czerniaków przeklętym autobusem linii 141, lekcja francuskiego, powrót "na górę" i wyprowadzenie psa znajomej mojej mamy. Dopiero po tym ostatnim czekały mnie ferie.
Podeszłam do szafki, wyciągnęłam z niej francuski, matematykę i fizykę, spakowałam je, schowałam do środka zeszyt od podstaw przedsiębiorczości, a następnie odstawiłam torbę na ziemię i zdjęłam z wieszaka czarną budrysówkę z kapturem.
-Zofiaaa! - Zawołała Agatka, wchodząc w naszą alejkę szafek. - Nareszcie ferie! Pojadę sobie na obóz snowboardowy i wygram zawody w slalomie! Już tak się nie mogę doczekać!
Spojrzałam na nią z uśmiechem, unosząc brew.
-A kiedy wyjeżdżasz? - Spytałam.
-W niedzielę. I już jestem prawie spakowana. Zostały mi tylko do wyciągnięcia z piwnicy buty do deski, bo ją samą mam na górze, bo dostałam od rodziców nową i nie chciałam jej znosić na dół...
I tak Agatka kontynuowała swoją opowieść o tym, jak się spakuje, co będzie robić etc., a ja kończyłam się ubierać.
Też bym się chciała tak cieszyć na swój wyjazd pomyślałam. Chociaż kurs metodyczny nie był niczym strasznym, to chciałam mieć go jak najszybciej za sobą. W tamtym momencie tym, czego potrzebowałam najbardziej był odpoczynek, na który nie do końca mogłam liczyć w czasie ferii. Przynajmniej nie na taki, który pozwoliłby mi odpocząć psychicznie. W pierwszym tygodniu czekała mnie bowiem lektura Zbrodni i kary, no a w drugim - metodyk.
Poczułam wibracje telefonu w kieszeni. Zignorowałam to. Zapewne był to kolejny snap od kogoś ze znajomych. Westchnęłam cicho, zamknęłam szafkę, zarzuciłam torbę na ramię i zakładając po drodze czapkę i rękawiczki, wyszłam ze szkoły, gdzie czekali już ludzie z klasy.
-A gdzie Maja i Antek? - Spytałam, wzdychając ciężko, rozglądając się dookoła.
-Oni już poszli - odparła Natalia. - Razem.
Uśmiechnęłam się półgębkiem.
-Coś czuję, że z Wrocławia ta dwójka wróci jako para - mruknęłam.
Reszta obecnych przytaknęła.
Po chwili, gdy wreszcie wszyscy, na których czekaliśmy się zebrali, ruszyliśmy w stronę metra. Na przejściu tuż przed stacją pożegnałam się i odłączyłam od grupy, a następnie skierowałam w stronę przystanku autobusowego, znajdującego się niestety kawałek drogi stamtąd. Wyciągnęłam z kieszeni słuchawki i włączyłam Dreaming Gone Wrong Amara's Eyes. Odkąd odkryłam tę piosenkę parę tygodni temu, polubiłam słuchać jej, by się na chwilę oddalić od przyziemnych spraw. Pozwalała mi poczuć się... lżej.
Po paru minutach dotarłam na przystanek. Miałam jeszcze czas do autobusu, jedynie pod warunkiem, że nie przyjechał zbyt wcześnie, co niestety lubiło się w przypadku 141 zdarzać. Stanęłam poza wiatą przystanku i z rękami w kieszeniach przyglądałam się przejeżdżającym obok samochodom, ludziom spacerującym po przeciwnym chodniku i nielicznym matkom, które w wózkach woziły dzieci po terenie parku Jordanowskiego, prawie pustego o tej porze roku.
Zamknęłam na chwilę oczy. Byłam tak zmęczona, że miałam wrażenie, że mogłabym zasnąć nawet na stojąco.
Telefon znów zawibrował w kieszeni. Wyciągnęłam go. Trzy nowe wiadomości głosowe od Janka. Weszłam w dymek czatu i odtworzyłam je po kolei:
-Hej, Strzałka, sorki, że nagrywam zamiast pisać, ale po prostu śpieszę się teraz na autobus. Ale nie to jest najważniejsze.
-Generalnie chodzi o to, że my wyjeżdżamy w niedzielę rano na zimo i padło na mnie, żeby zabrać ze sobą skrzynię z programówką, a nie za bardzo jestem w stanie się sam z tym zabrać. I no trochę głupio mi, ale nie mam za bardzo kogo innego poprosić o pomoc, bo reszta chłopaków też bierze jakieś programowe toboły ze sobą, a moi rodzice razem z rodzeństwem wyjeżdżają w sobotę w góry, więc nie ma co na nich liczyć.
-I no, czy może byłabyś tak miła i mi pomogła zawieźć rzeczy na dworzec? Nie chodzi o to, żebyś tachała skrzynię, ale żebyś wzięła np. moją gitarę i mały plecak.
Uśmiechnęłam się pod nosem, a serce zaczęło mi bić podejrzanie szybko. Nie spodziewałam się takiej propozycji. Nie od Janka. Dotąd był zbyt dumny, by prosić o pomoc. Raz na biwaku szczepu parę lat temu dostał do przeniesienia przez rzekę plecak i dwa namioty. Był wtedy znacznie młodszy, a co za tym idzie - nie miał siły, żeby poradzić sobie z tym na raz. Ale on wiedział lepiej. Paru chłopaków oferowało mu pomoc. Nawet parę dziewczyn, ale nie dał się przekonać. Omotał się wszystkimi rzeczami i ruszył dzielnie przez Świder. Jak można się spodziewać, finał był niezbyt... udany. Albowiem w którymś momencie Hiszpan stanął na ostrym kamieniu i podskoczył nieco do góry, przez co stracił na ułamek chwili równowagę. Poleciał do przodu, wyciągając przed siebie ręce, przez co namioty wylądowały w wodzie. Janek próbował się jeszcze podnieść, złapać unoszące się na rzece namioty, ale zaplątany w sznurki od pokrowców znów stracił równowagę, poleciał jeszcze raz do przodu i zaraz cały był mokry, a jedynym suchym elementem była połowa plecaka, który miał założony na plecy.
-Odsłuchałaś moje głosówki? - Spytał Janek, który zjawił się znikąd, kładąc mi ciężko ręce na ramionach.
Podskoczyłam z zaskoczenia.
-Tak - odparłam zdziwiona.
-I? - Rzucił chłopak, dysząc po biegu na przystanek.
-No pomogę ci. Ale o której?
Hiszpan nagle wydał się nieobecny. Stał przez chwilę patrząc w stronę, z której nadjeżdżały samochody, jadące w stronę dolnego Mokotowa.
-172 już było? - Zapytał nagle bez kontekstu.
-Jeszcze nie - odpowiedziałam, zdejmując z ramion jego ręce.
-To dobrze - westchnął.
-Janek, o której? - Ponowiłam pytanie, stając tak, by być do niego zwróconą centralnie twarzą.
-A - mruknął niewyraźnie. - Pociąg mamy 7.30 z Centralnego, zbiórka jest o 7, czyli musielibyśmy wyjść... No myślę, że jakoś...
-6.30? - Wtrąciłam, widząc, że dzisiaj Hiszpan miał jakiś problem ze składnym myśleniem.
-Dokładnie! Dałabyś radę?
-Powiedziałam, że ci pomogę, więc tak - rzekłam, nieco już poirytowana.
-Naprawdę?! - Janek wykrzyknął ze zdziwieniem. - Super! Dzięki, Strzałka, jesteś wielka.
W tym momencie nadjechało 172.
-No, to jak coś to pisz - rzucił chłopak na pożegnanie. - Albo ja będę. W sumie to miałoby więcej sensu. No. Zgadamy się jeszcze w sobotę. Na razie!
Dał mi całusa w czapkę i wskoczył do zatłoczonego autobusu.
Poczułam, jak wewnątrz robi mi się bardzo, bardzo ciepło. A najcieplej w ogóle zrobiło mi się, kiedy Janek przez szybę drzwi uśmiechnął się i pomachał mi na do widzenia.




Droga powrotna z Czerniakowa była istnym piekłem. Najpierw przechodząc przez pasy, o mało nie zostałam potrącona przez samochód, którego kierowcy najwyraźniej nie obchodził fakt, że miał czerwone. Potem utknęłam na wysepce pomiędzy jezdniami i w chwili, gdy zapaliło się zielone światło, ujrzałam jak mój autobus przyjeżdża na przystanek odległy o jeszcze jedno przejście, co oznaczało, że będę musiała czekać Bóg sam wie ile. Ale tym razem autobus zamiast spóźnić się pięć, dziesięć, czy nawet piętnaście minut, nie przyjechał w ogóle. Wobec czego po pół godzinie czekania zdecydowałam się pójść na piechotę do odległego o jakieś pół kilometra przystanku za przewężeniem spowodowanym robotami drogowymi na jednej z przecinających Dolną ulic. Gdy doszłam tam, akurat odjechało 172, które zawiozłoby mnie tam, dokąd chciałam, ale za to zza zakrętu wyłoniła się jakaś pięćsetka. Jechała do metra politechnika. Uznałam, że dobrym pomysłem będzie pojechanie nią tam i wrócenie na około do domu. Dawno się tak nie pomyliłam. Otóż Pięćsetka jechała tam gdzie trzeba, ale utknęła w takim korku, że zdecydowałam się wysiąść tuż za placem Unii Lubelskiej i dojść do metra na piechotę. Los chciał jednak, że dosłownie tuż za przystankiem, na którym wysiadłam korek magicznie zniknął, a ja jak głupia leciałam na metro zmęczona, spocona i zła na siebie oraz na komunikację miejską. Jedynym pocieszeniem było to, że udało mi się namówić Filipa, żeby to on wziął psa znajomej na spacer i nie musiałam się martwić przynajmniej o to.
Ostatecznie po półtorej godziny dotarłam do domu. Weszłam na drugie piętro i zadzwoniłam do drzwi. Nie miałam siły wyciągnąć kluczy. Otworzyła mama. Opowiedziałam jej dzisiejszą walkę z komunikacją i wspomniałam, że będę musiała pomóc koledze z rzeczami w niedzielę. Następnie umyłam ręce, poszłam do swojego pokoju i rzuciłam się na łóżko bez sił. I wtedy zadzwonił telefon.
-Czego chcesz? - Rzuciłam zaraz po odebraniu połączenia.
-Stara, nie uwierzysz! - Zawołała podekscytowana Róża. - Witek zaprosił mnie dwa dni temu na spacer, pamiętasz?
-Mhm - mruknęłam, siadając, zainteresowana dalszym ciągiem konwersacji.
-No i dzisiaj poszliśmy do Łazienek - mówiła przyjaciółka z niepohamowanym entuzjazmem. - I jak tak chodziliśmy to rozmawialiśmy sobie wiesz, na takie różne luźne tematy i niby nic, ale potem coś wspomniał, że dawno z nikim nie był w tym parku i że dzisiaj jest tam wyjątkowo ładnie, pomimo, że kiepska pogoda jak na zimę i że się cieszy, że przyszedł tu akurat ze mną. I potem odprowadził mnie do domu, i wtedy...
-I wtedy? - Spytałam, teraz już zupełnie podekscytowana, jak sama Róża.
-I wtedy powiedział, że powinniśmy to powtórzyć i ja powiedziałam, że też tak sądzę i na pożegnanie pocałował mnie w policzek - przyjaciółka wyrzuciła jednym tchem.
-Nie! - Wydusiłam z niedowierzaniem. - To się nie dzieje! Czy ty masz chłopaka?!
W odpowiedzi w telefonie usłyszałam jedynie radosny pisk.
Potem rozmawiałyśmy jeszcze przez godzinę. Obie byłyśmy podekscytowane zaistniałą sytuacją, ale gdzieś w głębi, było mi trochę przykro. Po raz pierwszy w naszych życiach którakolwiek z nas miała chłopaka. Strasznie dziwna sytuacja. A ja co? pomyślałam, gdy już się rozłączyłyśmy. Mogę tylko liczyć na to, że Janek może też się ruszy, gdzieś mnie zaprosi... Oparłam smętnie głowę o kant łóżka. Ale to Hiszpan. Czego ja w ogóle mogę od niego chcieć?...

Trochę szybciej - historia pewnego roku szkolnegoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz