Rozdział 1

864 20 0
                                    

.・。.・゜✭・.・✫・゜・。..・。.・゜✭・.・✫・゜・。.

   <Madison>

   Spacerowałam, wolnym krokiem, ścieżką między drzewami. Mimo wczesnej pory, kolorowe liście, spadały na błotnistą ścieżkę. Słuchając Olivii Rodrigo, próbowałam wypatrzeć jakieś skarby. Ostatni tydzień cały czas padało, a mimo tego było ciepło, więc były to idealne warunki na grzybobranie. Co jakiś czas przeskakiwałam nad kałużą lub błotnistym fragmentem drogi.

Było to w lesie obok mojego domu. Mieszkałam na obrzeżach miasteczka Vasco, położonego na małej wysepce, z rodzicami i bratem. Wszędzie trzeba było dojeżdżać autem albo autobusem, ale przynajmniej mieliśmy ciszę i spokój. Mogliśmy sobie pozwolić na duży ogród oraz garaż z piętrem.

   Vasco słynęło z tytułu miasta z najlepszą nocą świętojańską. Była to dla mnie pocieszająca wiadomość, bo kilka dni wcześniej sama miałam urodziny, więc wszyscy zjeżdżali się, a ja dostawałam dużo prezentów. Zawsze na ten jeden wieczór, wszyscy szli nad morze i obserwowali zabawę, popijając piwo. Puszczano lampiony, rozdawano darmową watę cukrową i robiono wieńce. Oprócz tego święta, w Vasco nie było nic wartego uwagi. Chyba, że ''krewetkownia''.

''Krewetkownia'' to były ruiny pracowni do wytworu butelek plastikowych. Zakład upadł, a młodzież urządza tam popijawy i straszyła się w halloween. Wszystkie ściany miały mnóstwo podpisów i grafiti. Niektóre były tam ponad pięćdziesiąt lat. Mieli ją wyburzyć, ale mieszkańcy nie dali za wygraną i przegłosowali, a ''krewetkownia'', jest częstym miejscem schadzek i nie tylko młodzieży, ale również policji.

   Zbliżał się koniec wakacji. Dwa tygodnie wcześniej przyjechałam ze Stanów Zjednoczonych, aby tutaj dokończyć naukę w liceum. Po śmierci babci zostałam jeszcze kilka dni w Ameryce, aby być na pogrzebie. Z bólem serca pakowałam swoje rzeczy do walizek, które zdążyły się już zakurzyć przez rok. Przez cały pobyt w USA, chodziłam do psychoterapeuty, aby móc normalnie, z czystą kartą, wrócić do Anglii i zacząć z powrotem nastoletnie życie. Pomogło, chociaż nadal potrafiłam popłakać się z błahych powodów.

   Za chwilę miały przyjść do mnie koleżanki, nazywane ''przyjaciółkami'': Livia Williams i Sophie Ross. Chodziłyśmy razem do szkoły w podstawówce, jednak przez moją przeprowadzkę, nasza więź trochę obumarła. Kontakt nam się odnowił dopiero jakoś na początku wakacji, kiedy to dowiedziały się, że wracam. Były podekscytowane tym jak oprowadzą mnie po nowej szkole i zapoznają, ze swoimi znajomymi. Byłyśmy na siebie skazane od zerówki. Zawsze spędzałyśmy wszystkie wolne chwile razem. Mimo, że one mieszkały obok siebie, a ja z kilometr dalej.

   Z tyłu usłyszałam piski Sophie, która cieszyła się na mój widok. Dziewczyna była brunetką z ciemnymi oczami. Nie była najszczuplejsza, ale miała to w dupie. Kochała jeść, a z miłości można przecież robić wszystko. Miała okropnie surowych rodziców i dorabiała sobie jako opiekunka. Chcąc, nie chcąc, wylądowałyśmy razem w klasie w liceum. Strasznie uparła się na studia medyczne, na które się pewnie i tak się nie dostanie, bo miała oceny jak najgorszy łajdak. Ja na profilu byłam tylko dla biologi.

Pieprzyć chemię.

Jest strasznie skomplikowana. Ciągle trzeba coś wyliczać. Będąc w podstawówce, myślałam, że rozszerzenie z tego przedmiotu, będzie się opierało tylko i wyłącznie na znajomości układu okresowego.

-Conrad robi dzisiaj ognisko, idziemy?- spytała z wielkim uśmiechem Liv.

   Była blondynką z płaskim brzuchem. Oprócz tego wiecznie chodziła w topach i obcisłych spodniach, chcąc podkreślić swoją figurę. Jej hobby to opierdalanie się, a zainteresowania- płeć męska. Miała jaskrawo, niebieskie oczy, które jak mówiła, są darem do wyrywania chłopaków.

Born To DieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz