rozdział trzeci

548 59 68
                                    

– Zgubiłeś dziecko, Gonzalez! - krzyczała na mnie Daniela, biegając po domu w różowym szlafroku z wizerunkiem Myszki Minnie, z czarnym śladem rozmazanego tuszu do rzęs pod okiem i włosami owiniętymi w powstały z ręcznika turban. – Zostawiłam was samych na pięć minut! Pięć pieprzonych minut, a ty przez ten czas zdążyłeś zgubić naszego syna!

– Wcale go nie zgubiłem!

– Ach tak?! - tu wydęła dolną wargę i podparła się dłońmi na biodrach. – W takim razie gdzie on jest?!

Parsknąłem histerycznym śmiechem i czując jak moje policzki przybierają kolor dojrzewającego w lipcowym słońcu pomidora podrapałem się po karku, bo w jednej chwili zrobiło się jakoś tak niezręcznie.

– Jakby ci to...

– Gonzalez!

– To nie jest moja wina! - uniosłem ręce w obronnym geście.

– Czy ty jesteś normalny?!

– Rany, ale po co od razu te nerwy? - zapytałem, starając się załagodzić sytuację. – Przecież prędzej czy później sam się gdzieś znajdzie.

Przysłuchująca się naszej wymianie zdań Klara aż wstrzymała oddech, babcia Zosia o mały włos nie udławiła się swoją herbatą, Daniela wyglądała tak, jakby zaraz miała udusić mnie gołymi rękoma, ja dopiero wtedy zorientowałem się, że zabrzmiało to dokładnie tak, jakbyśmy właśnie poszukiwali zapodzianego kabla do telefonu.

Wiecie, z Danielą spotykałem się już od przeszło sześciu lat, z czego od dwóch i pół roku miałem to szczęście, że mogłem nazywać ją żoną, jednak nawet po takim czasie niezmiennie wyznawałem zasadę, że w małżeństwie można mieć albo spokój, albo rację - nic pomiędzy.

Nie inaczej było i tym razem - osobiście sądziłem, że nasz syn był już na tyle ogarniętym dzieciakiem, że sam potrafił zająć się sobą na pewien czas i wcale nie potrzebował do tego swoich starych, jednak moja żona uparcie twierdziła, że nie powinniśmy spuszczać go z oczu nawet na ułamek sekundy. Cóż, pragnę pomiąć tu sytuacje, w których rzeczywiście miała rację, na przykład kiedy to nasz pomysłowy gagatek prawie ściągnął sobie na łeb cały gar wrzątku, wpakował widelec do gniazdka albo omal nie podpalił Oreo pozostawioną przez Ines na ławie zapalniczką - wtedy faktycznie miałem ochotę przypiąć tego małego czorta do stołowej nogi i postaraszyć mistycznym Panem, na jakiego powoływali się nasi rodzice w przeszłości. I choć moja żona nie uważała tego za dobrą metodę wychowawczą, to osobiście wiedziałem, że jeszcze gorsze było pozwolenie by ten pomiot szatana wszedł nam obu na głowy.

– Ale Enzo sam chciał pobawić się w chowanego! - chwyciłem się najprostszego wytłumaczenia z nadzieją, że ją to udobrucha.

– Sam chciał?! - szatynka zwróciła się do mnie dokładnie tym samym tonem, jakiego jeszcze dwadzieścia lat temu używała moja własna matka. – A gdyby Enzo chciał też skoczyć z mostu na główkę, przelecieć awionetką cały Atlantyk czy wystrzelić się katapultą w kosmos, to też byś na to pozwolił?!

Cóż, wtedy prawdopodobnie zrobiłbym to razem z nim - przeszło mi przez myśl, ale nie chcąc jeszcze bardziej pogarszać swojej sytuacji po prostu ugryzłem się w język i westchnąłem ciężko, załamując ręce w geście bezradności.

– Boże, ja chyba tu zaraz oszaleję - parsknęła szatynka, wznosząc oczy ku niebu. – To są jakieś jaja!

– Przecież się znajdzie, nie dramatyzuj.

– Nie dramatyzuj?! - Daniela weszła już na tak wysokie tony, że powoli zaczynałem obawiać się o przetrwanie ustawionych w starym, drewnianym kredensie kryształowych kieliszków i karafek. – Jak mam nie dramatyzować kiedy nawet nie wiem gdzie jest moje dziecko!

czynnik miłości: w grudniową noc | pedriOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz