rozdział piąty

592 48 63
                                    

Jeśli miałbym podać słowa, jakie towarzyszyły mi od początku naszego rodzinnego wyjazdu w góry i średnio raz na godzinę pojawiały się w mojej głowie, to z całą pewnością byłyby to właśnie...

– Mnie tu chyba zaraz popierdoli!

Tak, właśnie te, choć w ustach Ines brzmiały one równie imponująco.

Kątem oka spojrzałem na siedzącego jak na tureckim kazaniu na skórzanej kanapie Nicolę, który strzelając nerwowo z palców błądził wzrokiem gdzieś pomiędzy mną, niespokojnie kręcącą się na okrutnie skrzeczącym fotelu Danielą a dziećmi wykrajającymi w kuchni pod czujnym okiem Mariny i babci Zosi kolejną partię naszych popisowych pierników. Zamrugałem kilkukrotnie oczyma, bo wisząca w powietrzu mieszanka mąki i sody oczyszczonej skutecznie drażniła moje spojówki, a ostra woń cynamonu i gałki muszkatałowej sprawiała, że kichałem jak wściekły do tego stopnia, że za piątym razem w przypływie nagłej złości Zalewska stwierdziła, że to na szczęście.

Och, porzućcie jednak wszystkie nadzieje ci, którzy wciąż myślcie, że przez te wszystkie lata Ines, największy wywijas jaki chodził po tej ziemi, jakkolwiek zmądrzała, stała się odpowiedzialną małżonką, matką dwóch swoich szczurowatych pomerianów czy ciotką, z którą śmiało można było zostawić swoje dziecko bez obaw o to, czy nie znajdzie się go w innym kraju na zakupach w jednym z tych modnych, a przy tym niebiańsko drogich butików, w których tak lubowała się najlepsza przyjaciółka mojej szanownej żony. Ines wciąż była tą, która mieszkając w Barcelonie przez większą część swojego życia nadal gubiła się w ścisłym centrum, klęła na potęgę, potrafiła spalić nawet wodę na ziemniaki, popijała piwo winem, ze słodyczy najbardziej lubiła Soplicę wiśniową, a jej na szczęście dotyczyło tylko i wyłącznie tego, że na szczęście nie urwało mi ryja.

Fakt był jednak taki, że mijał dopiero czwarty dzień naszego dwutygodniowego wyjazdu, a ja miałem już najzwyczajniej w świecie dość i gdyby nie to, że tego popołudnia ujrzałem w progu Ines i Nicolę, pewnie pokusiłbym się o stwierdzenie, że w tym całym pierdolniku brakuje tylko dziada z babą.

Ot, taka mała dygresja, gdybyście kiedykolwiek planowali wielkie, rodzinne wakacje.

– Poczekaj, bo chyba nie rozumiem - Daniela z nadmiaru emocji aż musiała rozmasować sobie palcami skroń. – Przylecieliście tu prosto z Rzymu, bo pokłóciłaś się z babcią Nicoli?

– Och, wcale się z nią nie pokłóciłam! - brunetka tupnęła zakończonym niebotycznie wysokim obcasem kozaczkiem w drewnianą podłodę tak mocno, że byłem absolutnie pewien, iż jeszcze tego samego dnia usłyszymy w telewizji o niebezpiecznej lawinie jaka zsunęła się z samego szczytu Tatr. – Ona mnie bezczelnie obraziła!

– A poza tym przyjechaliśmy z Poznania - uzupełnił szatyn, zupełnie nie zwracając uwagi na piorunujący wzrok Hiszpanki.

Odkaszlnąłem by stłumić niebezpiecznie cisnący mi się na usta śmiech i ochoczo przytaknąłem Ines kilkukrotnym skinieniem głowy, będąc niemalże natychmiast spiorunowany wzrokiem przez wyraźnie zażenowaną, balansującą już gdzieś na granicy przeraźliwego krzyku Danielę.

– To się w głowie nie mieści! Jak tak można?!

– Ines, skrytykowałaś jej pierogi - mruknął niemrawo będący pod ostrzałem spojrzeń dwóch kobiet Zalewski, nawet nie podnosząc wzroku na swoją żonę. – Dobrze wiesz, że dla mojej babci to świętość.

– Kiedy one naprawdę śmierdziały zgnilizną! - Dani ostentacyjnie wywróciła oczyma i przepiła gorycz w ustach zimową herbatą z cytryną oraz goździkami. – Nie będę jadła niczego, co już raz skisło!

czynnik miłości: w grudniową noc | pedriOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz