Warszawa, 17 grudnia 2029
– Pedro, natychmiast zabierz Enzo ten scyzoryk!
– Gabrysia, na litość boską, nie ciągnij kota za ogon!
– Klara, czy spakowałaś już swoją walizkę?!
– Czy ktoś widział ładowarkę od mojego telefonu?!
– Wolicie na drogę kanapki z szynką czy z serem?!
– Rodzina McCallisterów albo i gorzej!
– Słodki Jezu, czuję się jak w cholernym wariatkowie - z głośnym świstem wypuściłem powietrze z płuc stając w samym centrum wielkiej rodowej awantury o-chuj-wie-co. – Pieprzyć te całe święta, ja chcę już do domu.
– Oj nie, nie, nie, kochaniutki - cmoknął Robert, który będąc mężem Anki od przeszło półtorej dekady wydawał się być już przyzwyczajony do wyjazdowych zatargów pomiędzy czterema pokoleniami reprezentującymi familię mojej cudownej żony. – Świętej pamięci dziadek Stefan mawiał, że dobra impreza kończy się dopiero wtedy, gdy pół rodziny pokłóci się na temat psów, kobiet, religii i polityki. Dopiero wtedy można rozejść się do domów.
– Osiwieję tu z wami wszystkimi, przysięgam - sapnąłem ciężko i ociężale ruszyłem schodami na piętro, gdzie nasz syn na spółkę z niespełna dwa lata od niego starszym Ethanem, synem Mii i Matty'ego, właśnie skutecznie rozprawiał się z zestawem harcerskim Klary biegając po korytarzu ze stalową menażerką na głowie. – Do jasnej cholery, przestańcie tłuc się tymi widelcami!
W rzeczywistości pierwszego siwego włosa znalazłem u siebie dokładnie w dniu, w którym szkolony przez wspaniałomyślnego Gavirę Enzo nauczył się kląć w dwóch językach, nawet nie omieszkając pochwalić się swoimi nowymi umiejętnościami przed niczego nieświadomą matką, od której w konsekwencji obaj solidarnie zgarnęliśmy opierdol stulecia. Od tego czasu było już tylko gorzej, a ja – mając obecnie na karku całe dwadzieścia siedem wiosen – z każdym kolejnym pomysłem tego małego czorta miałem wrażenie, że z dnia na dzień przybywa mi zmarszczek i zachodziłem w głowę jakim cudem to spokojne, roześmiane i grzeczne niczym prawdziwy aniołek niemowlę mogło zamienić się w prawdziwego, terroryzującego swoich rodziców diabła.
Wniosek nasuwał się sam - nasz słodki, kochany Enzo przechodził właśnie bunt dwulatka, a ja jako niezaprawiony w bojach ojciec odnosiłem rodzicielską porażkę - dokładnie tak samo jak wtedy, gdy wynosząc gówniarza za szmaty do salonu oberwałem od niego turystyczną chochlą z ciężkiego metalu w sam środek czoła.
– Poczekaj aż wróci matka - mruknąłem pod nosem do samego siebie, nie wiedząc który z nas wypatrywał Danieli bardziej. – Dlaczego nie możesz po prostu pobawić się z resztą dzieci?
Enzo podparł się rękoma na biodrach, wydał z siebie teatralne westchnienie i ostentacyjnie wywrócił oczyma - w zupełnie identyczny sposób, w jaki zwykła robić to jego rodzicielka.
– Nie chcę bawić się z dziewczynkami - wymamrotał, patrząc na mnie spod byka.
– Dlaczego?
– Dziewczynki są głupie.
Parsknąłem śmiechem, a kucając przed synem na wysokości jego wzroku rozczochrałem dłonią jego ciemną, będącą w wiecznym nieładzie grzywkę.
– Wcale nie są głupie.
– A właśnie, że są! - tupnął nóżką prosto w babciny dywan, który Zocha nie dalej niż tydzień temu trzepała na podwórzu z uporem maniaka.
– Kochanie, nie możesz mówić tak brzydko o innych.
– Ale tak właśnie jest! - dwulatek z męczęńską miną bezradnie rozłożył ręce, a ja musiałem powstrzymać się by nie parsknąć mu śmiechem prosto w twarz. – Żadna z nich nie chce bawić się w wojsko! Tylko lalki, ciuchy i kosmetyki!
CZYTASZ
czynnik miłości: w grudniową noc | pedri
FanficDla Danieli Boże Narodzenie było czymś więcej niż tylko pakowaniem setki prezentów, strojeniem domu kolorowymi lampkami i jemiołą, przygotowywaniem tradycyjnych potraw czy wielką rodzinną awanturą, która zwykle skłócała ze sobą połowę krewnych na ko...