rozdział szósty

585 45 68
                                    

Spędzanie świąt Bożego Narodzenia z rodzinką mojej żony było dla mnie niczym doświadczenie erotyczno-matematyczne - jak coś się pierdoliło, to na potęgę, ale... och, zresztą o tym za chwilę, a teraz sami posłuchajcie:

– No kochani, lista zakupów na święta sama się nie zrobi - oznajmiła dokładnie dwudziestego drugiego dnia grudnia babcia Zosia, po czym zdjęła z siebie kuchenny fartuch, przerzuciła go przez oparcie krzesła i podwinąwszy sobie rękawy wełnianego swetra po same łokcie usiadła przy stole z podprowadzonym chwilę wcześniej swoim wnukom blokiem rysunkowym. – Ale w tym roku to nie przesadzajmy tak jak w zeszłym, bo kto to później zje?

Zegar wskazywał już kilka minut po dziewiątej, krzątająca się po salonie Daniela dopijała swoją drugą herbatę, Ines właśnie zdawała dokładną relację mojej teściowej ze swojej ostatniej wizyty u lekarza medycyny estetycznej, a ja byłem na doskonałej drodze do orżnięcia Wojtka i Roberta w karcianego chuja o stawkę większą niż życie, a mianowicie niespełna półmetrową, limitowaną czekoladę Wedla, za którą byłem skłonny sprzedać moich starych na targu i w gratisie dorzucić jeszcze babcię Zośkę.

Wszystko było dokładnie takie, jakie być powinno na dwa dni przed Wigilią - z głośników płynęło Last Christmas, w kominku powoli przygasał już rozpalony skoro świt przez Wojtka i Artura ogień, Gabrysia i Liam zawzięcie kłócili się o to które z nich ma teraz ma teraz rzucić kostką w rozłożonej na dywanie grze planszowej, wisząca w powietrzu awantura była prawie tak samo wyczuwalna jak spalone przed momentem przez Nicolę tosty, a rezolutna dziewięćdziesięciosześcioletnia Zocha postanowiła zacząć ten dzień z grubej rury:

– No dobra, dwadzieścia pięć kilo mandarynek.

Słysząc te słowa z jej ust o mały włos nie zakrztusiłem się własną śliną i skrzyżowałem wzrok z równie przerażonym tą liczbą Robertem. Wojtek spojrzał na babcię jak na skłonnego do wykarmienia połowy amerykańskiego wojska wariata, Nicoli z wrażenia aż kanapka upadła górą na spodnie, całkowicie przyzwyczajona już do takiego stanu rzeczy teściowa jedynie wywróciła oczyma, a niczym niewzruszona i przy tym wyraźnie zadowolona z siebie nestorka rodu chwyciła w dłoń długopis, po czym po uroczystym oznaczeniu kartki jako zajebiste święta u Zosi niestrudzenie kontynuowała swoją wyliczankę:

– Buraków ze dwa worki do barszczu. Majonezu ile, tak z pięć słoików, co? Tylko żebyście mi znowu tego gówna z Kielc nie kupiły, tylko ten z Winiar, bo...

– Bo ten Winiar jest do sałatek, jajek i sosów, a Kielecki tylko do wyjebania - powtórzył za nią półszeptem uwielbiający nabijać się z babcinych rozterek Robert, za co niemal od razu dostał mokrą szmatą po plecach. – Już nic nie mówię!

– Lubisz patrzyć jak świat płonie, prawda? - rzuciłem na stół ostatniego asa i sięgnąłem po swoją nagrodę dokładnie w chwili, w której zleciały się sępy w postaci całej, liczącej sobie dokładnie osiem osobników dzieciarni. – Chryste, bo się zaraz pozabijacie!

– Kapusty kiszonej to ze trzy wiadra tylko - więcej nie, bo nie zjecie - wyliczała kolejno, zapisując na swojej liście kolejne pozycje. – Śledzia to z pięć kilo starczy, bo dzieci i tak nie lubią. Zupę grzybową też zrobię, będzie na pierwsze święto. O! I kompotu nagotować trzeba! Ile Katarzyna w tym roku, tak z dwadzieścia pięć litrów? Ale to chyba będziemy robić go obie na zakładkę, bo tylko jeden duży garnek wzięłam!

– O święta Celestyno, miej nas w opiece - jęknął Bogu ducha winny Artur, doskonale świadomy tego, komu przypadnie noszenie wszystkich tych siat po schodach do kuchni.

czynnik miłości: w grudniową noc | pedriOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz