Rozdział 24: Posesja wariatów

76 4 0
                                    

Nie! Tylko nie znowu to!

Spojrzałam na budzik przejęta. Odwróciłam wzrok z jego martwych wskazówek na drgające pręciki wiszącego na ścianie zegara. Było wpół do szóstej.

Zerwałam się z łóżka, zamierając po chwili. Przecież nie miałam dzisiaj treningu, dyktatura Bodina została obalona.

Westchnęłam, siadając na łóżku.

Wiedziałam, że już nie zasnę, adrenalina związana z myślą o spóźnieniu, zaczęła krążyć w moich żyłach, skutecznie mnie ożywiając.

Nie zostało mi nic innego jak wstanie i przywrócenie się do życia.

Pierwszym, co zrobiłam było otworzenie okna. Uwielbiałam wietrzenie pokoju. Rześkie, przyjemnie chłodne powietrze omiotło pomieszczenie przygotowując mnie na nowy dzień.

Następnie, korzystając z okazji przebrałam się nieco bardziej elegancko niż zazwyczaj i odbyłam poranną toaletę.
Wykorzystując nadmiar czasu, wyjęłam z pod zlewu w łazience ścierki do kurzu i wzięłam się za sprzątanie obydwu wykorzystywanych przeze mnie pomieszczeń.

Kiedy wszystko lśniło czystością na miarę ręki Valerii, rozłożyłam się na łóżku czytając ,,Alicję w krainie Czarów". Byłam niemal na końcu opowieści, kiedy zaczął doskwierać mi głód. Dokończyłam ją pospiesznie, po czym zeszłam do kuchni. W lodówce czekała na mnie kaszka z syropem malinowym, kruszonką i owocami.

Rozsiadłam się z miską w pustym salonie przeszukując Netflixa. Padło na ,,Hotel Transylwania". Włączyłam film, za nic jednak nie mogąc skupić się na ekranie. Rozpraszała mnie cała ta atmosfera samotności, ciszy i spokoju.

Promienie Słońca wpadały przez okna głosząc piękny dzień, siedziałam wygodnie na kanapie, wokół panowała cisza i spokój, atmosfera nie do wytrzymania.

Wyłączyłam telewizor i wyszłam na zewnątrz obierając za cel kuchnię Liny, w której zawsze coś się działo.

Idąc po bezkresnej, zielonej łące przyszło mi na myśl, że każdy ar tej posiadłości zamieniłabym na chodź jedną uliczkę miasta, nawet tak małego jak Tarascon. Tam nieustannie coś się działo, auta pędziły po ulicach, światła w oknach zapalały się i gasły, ktoś szedł w jedną stronę, ktoś inny w drugą, tu z kolei dało się słyszeć bzyczenie muchy. Ceniłam spokój, ale nie do takiego stopnia.

Przechodząc niedaleko szklarni dostrzegłam
pracującego w nich starszego, ciemnoskórego mężczyznę. Pomachałam do niego radosna, miałam w zwyczaju witać się z nim z daleka, chodź nigdy jeszcze nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Kiedy ogrodnik mnie dostrzegł, odpowiedział gestem zapraszając do siebie, zwykle nie miałam czasu, żeby zwiedzić ogrody, tym razem jednak okazja była idealna.

-Bonjour- uśmiechnęłam się stając stając naprzeciwko niego, pierwszy raz przyglądając się jego zapracowanej twarzy, ciemnym oczom, zielonym ogrodniczkom, a także zadbanemu popruszonemu siwizną wąsowi.

-Bonjour- przywitał się staruszek, jego głos chodź nieco zachrypnięty, był przepełniony serdecznością- Piękny mamy poranek, idealny na truskawki. Jeśli poczekasz, to dam ci kobiałkę, sama się przekonasz, że z rana smakują najlepiej.

-Z chęcią- skinęłam podekscytowana- Mogę panu pomóc?

-Pomocy się nie odmawia- skiną prowadząc mnie do szklarni- Jadłaś kiedyś owoce prosto po zerwaniu?

-Miałam kiedyś mięte w doniczce.

-A co z kwiatami?

-Tulipany w wazonie.

Anagramy Celii MangaraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz