Przemysław Czarnek zamyślił się głęboko, wpuszczając w płuca dym znalezionego na ulicy papierosa. Niby pet, ale jeszcze dobry, zwłaszcza jeśli komuś nie przeszkadzało bycie obrzydliwcem. Przemkowi od dawna już nie przeszkadzało.
– Nie wiem, szefie... W tym roku myślałem już o emeryturze... – mruknął ochrypłym głosem. Premier Mateusz Morawiecki posłał mu błagalne spojrzenie.
– Proszę, Przemek. Nikt inny nie poradzi sobie z tym zadaniem.
– Nadal jednego nie rozumiem – zaczął – jak to ma się przysłużyć nam? Co będziemy z tego mieć?
– O, widzisz, bo najlepsze zostawiłem na koniec. Nachyl mi się no... – Były minister edukacji spełnił jego prośbę, a premier zaczął szeptać mu coś do ucha.
Przemek pobladł.
– Pierdolisz.
– Czasem tak, ale nie w tym momencie. Sam pomyśl. Nie uważasz, że to nasza szansa? – spytał Morawiecki z nadzieją. – Gdańsk jest broniony lepiej, niż przewidywaliśmy. Widziałem to na własne oczy. Ale jeżeli ta misja się powiedzie, to to nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Szach-mat, Polska znowu będzie Polską. Czujesz to, nie?
Przemysław Czarnek zadumał się okrutnie. Wiedział, że premier wzywał go tylko w naprawdę cholernie trudnych sprawach, ale to mogło być cięższe niż rozpierdolenie szkolnictwa wyższego i średniego za jedną kadencją. Gdyby posiadał długą, siwą brodę, pogładziłby się po niej teraz, jednak miał tylko niezbyt korzystnie wyglądający podbródek. Nie przeszkodziło mu to w pogładzeniu się.
– No dobrze, szefie – rzekł wreszcie. – Nie musisz mówić mi, co robić.
– Dziękuję, Przemek. Naród jest ci wdzięczny.
––
Władysław Kosiniak-Kamysz do sprawy podszedł poważnie. Jako minister obrony narodowej to on w całej RPD poczuwał się najbardziej, by sprawdzić plotkę, którą z ust do ust przekazywali sobie niczym opryszczkę mniej i bardziej zasłużeni szpiedzy. No ale z taką rewelacją nie ufa się jakimś szeregowym szpieżkom; ta sprawa wymagała ministra, ministra więc dostała.
Znajdował się pod Krakowem, a przed nosem rozłożoną miał szczegółową, zaznaczoną tu i ówdzie czerwonym markerem mapę okolicy, którą usiłował rozszyfrować. Wojna to wojna – żaden szanujący się tajniak nie użyje przecież GPSa, zwłaszcza na wrogim terenie. Trzeba było radzić sobie analogowo. Władek zwykle nie miał z tym problemów, ale nie ukrywał, że tym razem zadanie mogło okazać się zbyt trudne. Nie musiało, ale mogło.
O Prawiczynie, niegdyś zwykłej, sielskiej wsi pod Krakowem, opowiedział im konspiracyjnym tonem Adam Bodnar. No bo kto inny. Ściszonym głosem przekazał legendy o konserwatywnej utopii, która znajdować miała się w okolicy, i wielkich umysłach, które za nią ponoć stały. Władek sam nie wiedział, czy wierzył w to wszystko, choć w ręce dzierżył dowód – poplamiony kawą egzemplarz Kuriera Codziennego, gazety, za której redakcją stał sam Grzegorz Braun, największy strażak Rzeczypospolitej. To on miał skorzystać z zamieszania i wraz z kolegami z partii podbić Prawiczynę, aby stworzyć tam prawicę, jakiej świat jeszcze nie widział.
– Wiecie, ja wiem, że z tym Sokratesem to była podpucha – mówił zmartwiony Bodnar, gdy siedzieli z premierem przy kawusi i obmawiali plan działania. – Ale tak myślę sobie, cholera, może rzeczywiście tym kieruje ktoś trzeci. Głupia myśl, ale takie się czasami sprawdzają. Wysłaliśmy chłopaków, żeby pogrzebali przy Konfederacji, bo jak nie patrzeć innej strony konfliktu tu nie widzę... I proszę, co znaleźliśmy.
CZYTASZ
Rzecz niepospolita | Morawiecki x Tusk
HumorGrudzień roku 2025, czyli w momencie pisania niedaleka przyszłość. Po zaprzysiężeniu na Prezesa Rady Ministrów premiera Donalda Tuska w Polsce systematycznie rosły napięcia społeczne pomiędzy dwoma stronami politycznego spektrum, co doprowadziło do...