Jak nie patrzeć, problem w ChRP narastał. Którego szpiega się nie tknęło, natychmiast padał bez życia jak marionetka i okazywał się pustą lalką. Zaprzestano dawno już nawet odzywania się do szpiegów z obawy o straty w ludziach, chociaż czy to byli ludzie? W oczach nic tylko pustka, jak u porcelanowych lalek. Mateusz Morawiecki zaczął bać się własnych szpiegów, bał się ich tak bardzo, że najchętniej zamknąłby wszystkich prewencyjnie w areszcie. Ale cóż, raporty się same nie napiszą, zwiady się same nie zrobią, tajne misje się same nie zakończą powodzeniem. Tylko czy ufać ludziom, o których nie wiadomo nawet, czy są ludźmi?
Podejrzewano chorobę. Za teorią tą przemawiał przede wszystkim fakt, że w Gdańsku, na terytorium RPD, ku przerażeniu Donalda Tuska zaobserwowano to samo zjawisko. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszyscy okazywali się pustymi lalkami, w które jakiś psotny chochlik tchnął iskierkę życia. Co za niegrzeczność z jego strony!
Fama szybko się rozniosła; obie strony dowiedziały się o uniwersalności problemu marionetkowych szpiegów. Nastała wielka konsternacja. Z jednej strony, jeżeli była to rzeczywiście szpiegowska epidemia, powstrzymanie jej leżało w interesie obu stron. Z drugiej strony, kto ich tam wie. Nie wiedział Donald Tusk, co ze swoim rządem knuje Mateusz Morawiecki – i vice versa. Rzecz do rozwiązania nie była wcale prosta...
Dosyć! Dłużej już ten haniebny proces trwać nie mógł. Wróg czy nie, męczył go ten sam problem. Obie strony jednocześnie, choć niezależnie podjęły decyzję, by zawiesić na chwilę ogień i połączyć siły przeciw szpiegowskiej epidemii (być może).
Spotkali się pod Grunwaldem.
– Donaldzie Tusku – rzekł poważnie Mateusz Morawiecki.
– Mateuszu Morawiecki – odpadł nie mniej poważnie Donald Tusk. Obaj otoczeni byli szczelnym murem posłów i ministrów, a także (choć w mniejszym stopniu) przyboczną gwardią najlepszych żołnierzy. Tak na wszelki wypadek.
Obie strony zmierzyły się badawczym wzrokiem. Nie byli już parą, zwykłym Donkiem i zwykłym Matim, a politykami. I nie byle jakimi politykami przecież, a prezesami państw prowadzących ze sobą wojnę. Przy wrogu trzeba z zasady wyglądać groźnie, nawet jeśli groźnym się nie jest.
Znajdowali się w tajnym grunwaldzkim bunkrze przeznaczonym specjalnie do rozmów dyplomatycznych. Był to zasadniczo zwyczajny bunkier, z tym że rozmiarów dosyć imponujących, a także wyposażony w niezawodny rozwiązywacz konfliktów – okrągły stół, tak wielki, że zajmował trzy czwarte powierzchni schronu.
Zasiedli grzecznie na krzesełkach, a każdym z liderów podążyła jego polityczna obstawa. Byli gotowi do dyskusji.
– Zebraliśmy się tutaj – rzekł poważnie Tusk – przez straszliwą... chorobę, z braku innego słowa, która nęka od niedawna nasze służby wywiadowcze.
– Padają jak kłody – wypaliła Małgorzata Kidawa-Błońska, której nikt nie zaprosił, ale przyszła. Tusk kiwnął głową.
– Tak, można tak powiedzieć, a raczej: jak lalki. Puści w środku, puściutcy.
– Tak, u nas jest tak samo – mruknął Mateusz Morawiecki. – Nie rozmawiamy już ze szpiegami, bo nie wiadomo, czy wśród nich są jeszcze jacyś ludzie...
– Niestety – odezwał się Daniel Obajtek. – Sprawa jest nieciekawa. Jak to kminimy, komisjo?
– Jak, do tego się dojdzie. Rzecz podstawowa – wtrącił się Włodzimierz Czarzasty – co za śmieszek jest za to odpowiedzialny?
I wtedy się zaczęło.
Krzyki zlały się w jedno, tym sposobem schron objął swoisty Krzyk Totalny, krzyk ponad krzyki. Wściekła wrzawa opętała wszystkich zebranych, którzy jeden przez drugiego prześcigali się, kto znajdzie lepszego winnego.
– To elgiebete! – zakrzyknął Przemysław Czarnek.
CZYTASZ
Rzecz niepospolita | Morawiecki x Tusk
ComédieGrudzień roku 2025, czyli w momencie pisania niedaleka przyszłość. Po zaprzysiężeniu na Prezesa Rady Ministrów premiera Donalda Tuska w Polsce systematycznie rosły napięcia społeczne pomiędzy dwoma stronami politycznego spektrum, co doprowadziło do...