rozdział 9

168 8 1
                                    

Naleśniki u Wilsonów były zajebiste. Przysięgam, że Anne robi najlepsze naleśniki na świecie. Jednak musiałam wracać do domu.

W tym wszystkim związanym z moją kostką najgorsze było to że, teoretycznie, nie mogłam biegać. Jednak nie chciałam jej nadwyrężać i narażać się na wizytę w szpitalu. W takim wypadku musiałam sobie, na jakiś dobry miesiąc, odpuścić wieczorne bieganie. Postanowiłam, że będę po prostu wykonywać jakieś ćwiczenia. Nie mogłam odpuścić. Nie mogłam pozwolić sobie na to żeby moja sylwetka wyglądała źle. Matka by mnie zabiła. Wiem, że raz na jakiś czas będzie do nas przylatywać, a jak podczas swojej wizyty zobaczy, że przytyłam to mnie zabije. Przecież nie mogę sobie na to pozwolić. Muszę zasługiwać na nazwisko Jones. Właśnie te słowa powtarzała mi od śmierci taty. Od tamtego momentu moje relacje z matką przestały istnieć. Za to wzmocniły się te z braćmi. Jednak chyba każda dziewczyna potrzebuję czasami wsparcia swojej mamy. Wiem, że mama Marcusa traktuje mnie jak swoją córkę. Ale czasami naprawdę chciałabym mieć mamę. Nie matkę która w ogóle nie zwraca uwagi na swoje dzieci. I z dnia, na dzień potrafi je wysłać na drugi koniec kontynentu.

- Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. - odezwałam się w końcu - było naprawdę pyszne. Anne, twoje naleśniki są lepsze niż mojego brata Willa, a myślałam, że to niemożliwe. - uśmiechnęłam się przyjaźnie do kobiety.

- Masz brata? - zaciekawiła się.

- Tak. - skinęłam głową. - Nawet dwóch. Można powiedzieć, że są bliźniakami. Will urodził się dwudziestego szóstego maja, a Colin dwudziestego ósmego tego samego roku.

- Jak to możliwe? - zaśmiała się, odkładając szklankę z sokiem na stół.

- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ich wyjątkowe narodziny totalnie oddają to jacy są.

- Może ich poznam jutro. - wtrąciła się Van.

- A gdzie ty się jutro wybierasz? - spytała Anne.

- A no tak, zapomniałam ci powiedzieć. Idę jutro na 17 do Alyson. - wyszczerzyła się w kierunku swojej mamy.

- Tylko nie wracaj za późno. - wystawiła palec wskazujący w stronę swojej córki.

- Jakbym śmiała. - uśmiechnęłam się rozczulona na widok sceny rozgrywającej się przede mną. Naprawdę chciałabym poczuć jak to jest mieć mamę.

- Ja już będę iść. Bracia pewnie się martwią. - wstałam z krzesła i zaniosłam swój talerz oraz szklankę do zlewu z zamiarem umycia naczyń.

- Alys, nie wygłupiaj się nawet. - mało co nie zbiłam talerza, który trzymałam w ręce, na dźwięk głosu Archera za moimi plecami.

- Nie strasz mnie tak. - złapałam się za serce i odwróciłam w jego kierunku. - Zresztą i tak to umyję. - wzruszyłam ramionami. - Anne zaprosiła mnie na kolację, to chociaż tak mogę się odwdzięczyć.

- Jesteś gościem. A goście nie zmywają po sobie naczyń. Sama mówiłaś, że bracia będą się o ciebie martwić. Leć do domu, ja to pozmywam.

- Naprawdę chcesz się kłócić o zmywanie naczyń? - spytałam, a uśmiech na moich wargach, mimowolnie, się pojawił.

- Ja się nie będę o nic kłócić. Jak będziesz się opierać to osobiście cię stąd wyniosę.

- Nie zrobisz tego.

- Jesteś taka pewna? - podszedł do mnie i w przeciągu sekundy przerzucił sobie przez ramię.

- Archer, puść mnie! - zaczęłam go bić po plecach, jednak on nic sobie z tego nie robił.

 My lucky stars/ ZawieszoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz