Rozdział 15

206 26 5
                                    


Niezbyt chętnie rozstaję się z ciężarnym. Już na pierwszy rzut oka widzę,
że chłopak także by wolał, abym został w domu.

- Niedługo wrócę. Odpoczywaj – gładzę go po bladym policzku.

Przed samym wyjściem proszę Dorothy, by miała go na oku. Blondyn kiepsko wygląda, więc opieka nad nim to nasz priorytet.

Pokonanie droga do firmy zazwyczaj zajmuje około czterdziestu minut.
Ze względu na roztopy wszystko znacznie się wydłuża. Z niedowierzaniem obserwuję niekończący się ciąg samochodów, które razem ze mną utknęły
w korku. Zrobiło się ślisko, więc piraci drogowi zaczęli szarżować. Policja
i pomoc drogowa starają się przywrócić porządek po drobnych stłuczkach. Jeżeli doliczymy do tego piaskarki śnieżne, to nic dziwnego, że szybkościomierz pokazuje zawrotne pięć kilometrów na godzinę.

- Coś mi się zdaje, że pieszo byłoby znacznie szybciej... – mamroczę pod nosem. Jestem pewny, że nie tylko ja rozważam taką opcję. Szkoda, że nie ma gdzie zaparkować.

Po blisko dwóch godzinach bezustannego ruszania i hamowania, udaje mi się
w końcu dotrzeć na miejsce. Kieruję się bezpośrednio do gabinetu ojca, który siedzi przy niewielkim stole i przegląda dokumenty. Za jego plecami, tuż przy oknach, spaceruje mecenas Thompson. Pomaga ojcu od lat. Jego pojawienie się oznacza jedno – to naprawdę ważna sprawa. Zazwyczaj to zatrudnieni radcy prawni wykonują „brudną robotę". Co takiego się stało, że ojciec ściągnął Thompsona w taką pogodę?

- Jeremy! Nareszcie jesteś! – Sokoli wzrok mojego staruszka działa niezawodnie.

- Przepraszam, że tyle to trwało – podchodzę do stołu, by uścisnąć jego dłoń. Witam się również w mecenasem, który rozmawia przez telefon.
W pomieszczeniu panuje nerwowa atmosfera. – Tato, o co chodzi?

- Sam chciałbym wiedzieć. Spójrz na to – mężczyzna podsuwa mi plik dokumentów. Wszystkie kartki to wysokiej klasy papier, opatrzony wytłoczonym herbem Reedów. Są na nich opisane szczegóły przejęcia przeze mnie pełnej opieki nad dziećmi. Drugi komplet to potwierdzona przez sąd kopia wyroku, na mocy którego Jackson wykluczył Samuela z ich rodziny. Dołączony jest do nich testament ich ojca, a także inne, niezbędne upoważnienia.
– Przeczytaj to uważnie – ojciec wskazuje palcem na testament.

Nie ukrywam, że podział dóbr, dokonany przez ojca Jacksona, obchodzi mnie tyle, co sam Jackson. Spis nieruchomości, antyków, biżuterii...

- Reedowie są bogaci. Co to ma z nami wspólnego? – pytam, nie ukrywając rozdrażnienia.

- Jak zwykle jesteś w gorącej wodzie kąpany... Dotarłeś do tego akapitu?
– Zirytowany Nicolas Atkins wskazuje palcem fragment, który jest sprawcą zamieszania. Ponownie pochylam się nad tekstem, skupiając na nim całą uwagę.

- Ich imperium należy do Samuela?! – Wpatruję się w ostatnią wolę seniora rodu Reedów z niedowierzaniem wypisanym na twarzy.

- Na podstawie tego dokumentu – ojciec podtyka mi kolejną kartkę – Samuel powierzył ją swojemu bratu.

- Wcale mnie to nie dziwi. Gdy ich rodzice zginęli, był jeszcze dzieckiem.

- Tylko czyim? – wtrąca się mecenas Thomson, po raz pierwszy zabierając głos w dyskusji.

- Czyim? – Mam już serdecznie dość tej zabawy w zagadki i niedomówienia.

- Z tych dokumentów wynika, że Samuel został adoptowany – mecenas w końcu wtajemnicza mnie w rodzinną intrygę rodu Reedów, wskazując na teczkę, która również leży na stole.

WpadkaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz