Wriothesley był popularnym dzieciakiem. Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby się tego domyślić.
Miał wielu przyjaciół, w szkole i poza nią. Był zabawny i głośny, ludzie lubili go słuchać. Choć miał wielu wrogów, większość stanowczo opowiadała się za nim w każdej możliwej sytuacji. Nie było osoby, którą własne konflikty obchodziłyby mniej. Olewał problemy i rozwiązywał je dopiero, gdy miał dość ich skutków - czasami wygadując się z nieprzyjemnych dyskusji, a czasami po prostu wyjaśniając sprawy pięściami. Nie był najprzystojniejszy, czy w ogóle jakiś bardzo zadbany - całe ciało miał w małych, ale odznaczających się bliznach, jego ubiór był prosty, często ten sam przez parę dni z rzędu. Albo w ogóle nie używał perfum, albo używał ciężkich, wręcz uzależniających od wąchania ich. Przyciągał ludzi - dziewczyny, kręciło się wokół niego mnóstwo dziewczyn. Trzeba było mu przyznać, był najmilszym i najbardziej uroczym "gangsterem", jakiego można było spotkać w całej Francji. Nawet jeśli stąd w ogóle nie pochodził.
Neuvilette cały czas przyglądał się mu z boku, zastanawiając się, jakim cudem pierwszak robił taką furorę.
Minęły dwa tygodnie od incydentu z szybą w samochodzie. Meunier wciąż miał ciarki na samą myśl. Bite szkło, wbijające się w tak delikatną skórę, jaka znajduje się na twarzy... Wzdrygał się na to wspomnienie. Nienawidził Hebblethweite'a za to, że przez niego musiał na to patrzeć. W każdym razie, i dzisiaj obserwował go z dala. Siedział na stołówce, patrzył na wygłupiającego się Wriothesley'a i w międzyczasie uczył się, pisząc zadania. Tak się skupił na odrabianiu, że aż w końcu przestał gapić się na chłopaka parę metrów od niego.
Jego naukowe skupienie w moment przerwało uderzenie otwartą ręką w stół. Stół, przy którym siedział. Niemal podskoczył na krześle.
- Ty - usłyszał bardzo dobrze znany mu głos. - Tera mnie dobrze słuchaj. Gitem jesteś, że mnie wtedy uratowałeś. Serio. Ale to było raz, gościu. Co ty się teraz na mnie gapisz cały czas? Podobam ci się?
Neuvilette uniósł wzrok i dobrze przyjrzał się chłopakowi. Wciąż miał na twarzy wielki opatrunek, co znaczyło, że gojenie ran trochę jeszcze potrwa. Co jednak martwiło starszego najbardziej, to przerażający uśmiech, nie opuszczający jego twarzy ani na moment.
Wriothesley naprawdę był okropnym dziwakiem. Strasznym, okropnym dziwakiem, mówiącym niezrozumiałe, głupie i agresywnie brzmiące rzeczy.
- Przepraszam? Chyba pomyliłeś osoby - zgrywał się Meunier, choć wiedział, że z nim miał marne szanse na powodzenie.
Hebblethweite wybuchnął śmiechem.
- Nikogo nie pomyliłem. Jak ty masz? Neuvilette? Dobra, Letty, słuchaj - oparł się łokciami o stół. - Uratowałeś mnie raz. Tak? Tak. Ale ja o to nie prosiłem, to ci mówię od razu. Nic ode mnie nie dostaniesz w zamian.
- Nie chcę nic w zamian.
- To co się na mnie patrzysz cały czas? Mam coś na twarzy?
- No... - zawahał się. Myślał przez chwilę, aby mu przypomnieć, że na jego twarzy faktycznie znajduje się "coś". Tym czymś były opatrunki i siniaki. Finalnie nic nie powiedział, bo Wriothesley widocznie zrozumiał.
Kiwnął głową i zacmokał.
- Dobra, wiem przecież, że mam. Ale ja serio się pytam. Coś chcesz ode mnie? Zazdrościsz mi wyglądu? Albo chcesz ze mną coś ten?
- Nic nie chcę. I niczego nie zazdroszczę. Właściwie, to wolałbym, żebyś już sobie stąd poszedł.
Wyraz twarzy Wriothesleya był tępy. Jakby te słowa nie były przez niego rejestrowane w nawet najmniejszym stopniu - wpadały jednym uchem, wypadały drugim. W końcu wyszczerzył zęby i usiadł naprzeciwko starszego towarzysza. Mimo jego przeczącego wzroku, nie miał zamiaru z powrotem wstać. Wyglądał na zadowolonego.
CZYTASZ
B4 || WRIOLETTE
FanfictionNeuvilette x Wriothesley (przeruchana fabuła PREMIUM) Neuvilette Favreau-Meunier jest dwudziestoośmioletnim, nowo upieczonym profesorem i właśnie zaczyna nową pracę jako wykładowca na kierunku prawa. Mimo dezaprobaty starszych współpracowników, jest...