Lycèe Jeanne D'Arc - 3

102 18 30
                                    

Co za dzień.

Neuvillette czuł się namówiony do zbrodni. Aż mu się nóż w kieszeni otwierał.

Jego ojciec był prawnikiem, matka - sędzią. Technicznie rzecz biorąc, gdyby naprawdę zrobił coś złego, mogliby go wybronić.

- Ej, Letty - usłyszał zdecydowanie zbyt blisko siebie.

To było dziś rano, przed szkołą. Wriothesley widocznie go śledził i nie zamierzał przestać, dopóki nie osiągnie swojego celu - który, biorąc pod uwagę jego personalia, mógł być wszystkim. Od zwykłego pytania, po pomoc we wwiezieniu baniaka z fentanylem na teren Republiki Francuskiej.

A jako, że Meunier dumnie nosił oba nazwiska swoich rodziców (miłujących konstytucję i Sąd Najwyższy), postanowił nie mieszać się w potencjalnie nielegalne zachcianki serba. A zatem, nie odpowiedział.

- Ej, Letty.

Drugi raz złapał go w łazience.

Już wtedy Neuvillette był bliski odpowiedzi. Nie, nie chcę iść okradać staruszek na ulicy. Nie, nie chcę uprawiać hazardu. Nie, nie mam ochoty na eksperymenty seksualne z młodocianymi przestępcami. Nie, nie chcę iść na nielegalne zloty złomo-samochodów. Nie, nie chcę odwiedzać squotu, żeby przywitać się z twoimi kolegami, Hebblethweite.

Nic z tego jednak nie powiedział. Po prostu wyszedł i udał się do innej łazienki.

- Ej, Letty - usłyszał znów, tym razem na stołówce.

"Letty" cmoknął w irytacji. Wriothesley był niczym wrzód na dupie. Inaczej nie dało się go określić. Nie do usunięcia - jeden wielki ból na długi czas.

Spakował swoje rzeczy i marszem wyszedł, by ze swoim jedzeniem zaszyć się w schowku u woźnego.

Już myślał, że będzie miał spokój. Przez dwie przerwy Hebblethweite'a nie było nigdzie widać, ani słychać. Meunier z ulgą uznał, że jego stalker po prostu zwiał z lekcji. To by znaczyło, że do końca dnia miał spokój od patrzenia na tą parszywą twarz i słuchania jego...

- Ej, Letty!

... Szczeniackiego głosu.

Wriothesley stanął przed nim dumnie, mając na sobie kamizelkę odblaskową. Tą samą, których używali robotnicy na drogach.

Nie, Wriothesley. Nie chcę wraz z tobą odbębniać twoich prac społecznych.

Jako że było to na korytarzu pełnym ludzi, Neuvillette odwrócił się na pięcie i odszedł, a następnie zniknął w tłumie.

I znów miał względny spokój.

Do czasu, aż znów go nie napotkał. Tym razem jednak piętro wyżej.

- Ej, Letty - uśmiechnął się Wriothesley, niemal wręczając mu doniczkowego storczyka.

Niemal, bo pan woźny w porę przejął porwaną roślinę i na powrót odłożył ją na parapet w klasie obok, skąd oryginalnie została zabrana.

Porywacz się jednak nie wycofał. Wciąż stał przed starszym, z niecierpliwością czekając, aż coś odpowie.

Ale tym razem również odszedł.

Wszedł do klasy równo z dzwonkiem. Zaczęła się lekcja historii. Wyjmując książki z plecaka zauważył, że z jednej coś wypadło. Nigdy nie wrzucał kartek do książek, a już w ogóle takich pomiętych i małych.

Szybko sięgnął po notatkę.

Ej Letty
; P

Krew, to mu się aż zagotowała. Jego dwugodzinna nieobecność nie wzięła się znikąd - nie tylko poszedł po tą idiotyczną kamizelkę, ale i czekał na moment, w którym Neuvillette zostawiłby swoje rzeczy bez opieki.

B4 || WRIOLETTEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz