Epilog.

3.9K 303 133
                                    

**Prosiłabym, by zakończenia dylogii nie umieszczać na żadnych social mediach, by nie psuć zabawy tym którzy tego jeszcze nie czytali. Znalazłam parę tiktoków z zakończeniem pierwszej części dylogii, i nie są one złe bo to nie jest ostateczny koniec, ale w drugiej proszę o nie spojlerowanie. Z góry dziękuję, i życzę miłego czytania**

Nerwowo siedziała przy toaletce, próbując zachować to, co makijażystka tworzyła na jej twarzy ponad półtorej godziny temu. Za oknem pokoju, w którym wcześniej biała suknia wisiała na szafie, rozlegał się cichy odgłos ptaków. Musiała uchylić jedno z nich, by sierpniowa pogoda nie sprawiła, że cały jej makijaż spłynąłby wraz z potem.

W swoim pokoju została sama. Wcześniej krzyczało tu trzy druhny, a teraz cisza była dla niej pewną karą, w której została ona i zżerający ją od środka stres. Trzęsącymi dłońmi próbowała założyć cienki, srebrny naszyjnik który dostała na rocznicę, ale palce nie poradziły sobie z drobnym zapięciem. Odłożyła go na drewniany blat wypełniony kosmetykami, jeszcze raz przyglądając się własnej twarzy. Próbowała w niej znaleźć ślady kogoś, kto mógłby być z niej dumny za to ile przeszła by się tu znaleźć, ale chyba nie było osoby bardziej dumnej niż ona sama.

Ponownie spróbowała z naszyjnikiem. Tym razem, skupiając się na swojej szyji, gdy odsunęła od niej dłonie, biżuteria zamiast zsunąć się na dekolt pozostała na miejscu.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Uważała to za dziwne, ponieważ wszystkie druhny poszły przebrać się w swoje suknie, a Marianne przygotować swoją córkę.

– Proszę. – powiedziała cienkim niepewnym głosem, przez który poczuła chwilowy wstyd. Nie sądziła, że stres tak zmieni jej sposób wypowiadania się.

Drewniane drzwi wydały z siebie skrzypnięcie, gdy w progu stanął mężczyzna w czarnym jak węgiel smokingu. Z idealnie ułożonymi włosami. Eleganckim uśmiechem. I krzywym krawatem.

Oczy Valentiny rozszerzyły się, gdy ujrzała w lustrze odbicie kogoś, kogo miała zamiar poślubić za niecałą godzinę.

– Christian! – pisnęła, odwracając się na krześle. – Nie możemy się widzieć, to przynosi pecha!

– Nic się nie stanie, Vallie. – odparł spokojnie, przypatrując się uważnie swojej przyszłej żonie w prostej, długiej sukni z koronkowym gorsetem. Poczuł, jak zaciska mu się klatka piersiowa na sam widok Valentiny. Nie mógł opisać emocji, jakie nim miotały, ale na pewno był z siebie dumny, że tak piękna kobieta zostanie jego żoną. – Poświęciłbym całe życie pecha, by zobaczyć cię jako pierwszy.

– Zobaczymy czy będziesz tego taki pewny, gdy zostaniesz pechowcem.

– Nie będę niczego żałował. – przyciągnął ją bliżej, czując zapach lawendy. – A teraz chodź, chce ci coś pokazać.

Brwi Valentiny zmarszczyły się. Spojrzała na jego niechlujny krawat, i użyczyła pomocną dłoń rozwiązując go na klatce piersiowej Christiana.

– Masz dwadzieścia cztery lata, i dalej nie potrafisz dobrze zawiązać krawatu. – westchnęła, poprawiając go jak należy. – Co chcesz mi pokazywać godzinę przed ślubem?

– To rzecz z kategorii niespodzianek. – stwierdził krótko, uśmiechając się niewinnie. Wystawił dłoń w jej stronę, by bez wahania ją chwyciła. Nie ważne gdzie mieli iść, i tak za każdym razem podążyłaby w ciemno za nim.

– A sprawi, że ucieknę sprzed ołtarza? – zapytała żartobliwie, dorównując mu kroku. Wszyscy przygotowali się na ważne wydarzenie w życiu młodej dwójki, a oni za to próbowali przedostać się przez parter wypełniony ludźmi bez zauważenia. Praktycznie, wymykali się z własnego wesela.

– Możliwe. – również zażartował, ale jego narzeczona nie przyjęła tego tak dobrze, jak myślał.

Dlatego czekał do ostatniej chwili, by przekonać się czy naprawdę rzecz jaką dla niej przygotował była w stanie odpędzić ją od małżeństwa. Uważał, że będzie przeciwnie.

Ale decyzja leżała w rękach Valentiny, której oczy zasłonił czarną przepaską i tylko podnosił suknię by nie dotknęła ani jednej brudnej powierzchni. Prowadził ją na ślepo do samego labiryntu korytarzy, gdzie swoimi pozostałymi zmysłami wyczuła woń muzeum, odrobiny kurzu oraz środków czystości. Tylko miękkość jego dłoni dawała jej poczucie bezpieczeństwa, ale z kazdym krokiem zdawała sie być bardziej przestraszona.

Gdy Christian zdjął przepaskę z oczu Valentiny, uważając na jej staranny makijaż, pierwsze co ujrzała to snopy białego światła. Zamrugała parę razy, by oswoić się z nową scenerią. Rozejrzała się parę razy wokół siebie, widząc to coraz bardziej wyraźniejsze kwadraty powieszone na każdej ścianie nieregularnego kształtem pomieszczenia.

– Co to za miejsce? – zapytała, przyglądając się jednej ze ścian. Wisiał na niej obraz drobnej dziewczyny z niezwykle pięknymi włosami, oraz różowymi policzkami. To jedyne cechy, jakie malarz siedzący na ławce pośrodku pomieszczenia postanowił uwydatnić.

Wystawa Christiana Bradforda wyrażała o wiele więcej atutów drogiej jego sercu Valentiny Carrery, niż jedynie brązowe jak mleczna czekolada włosy oraz malinowe policzki. Każdy z kilkunastu obrazów okazywał inny rodzaj miłości do każdej z zalet jego ukochanej. Jeden przedstawiał fiolet jej lawendowych perfum, drugi piękno jej smukłego ciała. Trzeci linie papilarne jej odcisków palców na przewracanych stronach książki. Każdy ruch pędzla z olejnymi farbami wypełniony był miłością, żalem do samego siebie, i nieokiełznanym oddaniem.  Może dlatego ta sztuka nasączona silną emocją była tak przejmująca dla serca Valentiny.

Wszystkie te obrazy odnosiły się do niej. Były o niej. Były nią. Jego muzą.

Valentina czasami zastanawiała się, o czym myśli Christian gdy usłyszy jej imię. W pomieszczeniu pachnących muzeum znalazła swoją odpowiedź. Po przejrzeniu wszystkich prac, zdała sobie sprawę czym było to miejsce, więc usiadła tuż przy Christianie, dalej przyglądając się sztuce.

– Jest... piękna. – wydusiła z siebie, powstrzymując łzy. Podziwiała i chłonęła wszystko, co jej zielone jak łąki latem oczy mogły wypatrzeć.

Christian patrząc na jej przejęte oblicze, podziwiał swoją własną sztukę, przyznając:

– Tak. Jest piękna.

Nawet w pokoju pełnym dzieł sztuki, to ona była dla niego najpiękniejsza. I to na nią mógł gapić się godzinami.

I jeszcze przez wiele lat ukazywał jej piękno na płótnie. Przez wiele lat uchwycał jej cechy, choć z biegiem lat coraz bardziej chciała by przestał, bo nie czuła się już atrakcyjna. Ludzie za to płacili, bo nie mogli wyjść z podziwu jak wielkie może być oddanie drugiej osoby. Malował dopóki jego ręce mogły uchwycić jej urodę, a gdy przeszedł na emeryturę z kubkiem ciepłej zielonej herbaty, założył każdy sweter jaki uszyła jego żona.

I jeszcze długo po ich śmierci razem żyli na powierzchni płótna wymalowanego miłością, oraz olejnymi farbami.

    KONIEC DRUGIEJ CZĘŚCI DYLOGII.

My Broken ArtistOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz