ROZDZIAŁ 1: DECIDIT

2 1 0
                                    

VIVIEN:

Rozkruszone przedmioty najprościej było skleić. Wydawało się to banalnie prostym, złożenie ze sobą kilku elementów nie mogło być przecież niczym absurdalnie trudnym czy niemożliwie czasochłonnym. Dzieci od małego uczone były w jaki sposób składać miały pasujące do siebie elementy, by stworzyć z nich spójną całość. Nawet one potrafiły ułożyć fragmenty, ażeby efektem była nierozwieralna łączność.

Więc dlaczego mojego serca nie udało się poskładać nikomu? Dlaczego rozkruszone elementy mojego jestestwa wciąż pozostawały rozrzucane?

Jego krawędzie były ostre, raniły moje wnętrze oraz duszę. Wbijały się głębiej za każdym razem, gdy pozwalałam sobie przymknąć powieki, gdy moja naiwność przeważała ponad rozumem a łatwowierność brała górę. Jak wiele bólu w stanie był wstrzymać jeden człowiek, nim stracił czucie w ciele? Jak dużo jego barki mogły dźwignąć nim ciężar zniszczenia nie przygniótł go do dna? Mogłoby się wydawać, że każdy miał jakieś ograniczenie. Przecież nikt nie był niezwyciężony, nie istniała osoba zdolna do wygrania każdej z wojen. A jednak za każdym razem, gdy wydawało mi się, iż mój limit zostawał wyczerpany, ponownie działo się coś, co wyprowadzało mnie z tego błędu. Co udowadniało mi jak w wielkim błędzie żyłam. Po czasie zaczynałam się do tego przyzwyczajać, a życie bez bólu było dla mnie wręcz dziwne. Krzywda stała się mą przyjaciółką, mą towarzyszką stojącą u mojego boku w każdym momencie życia.

Każda jedna z moich blizn się zagoiła, pozostawiając na moim ciele ora duszy wypukłe szramy. Niektóre widoczne były gołym okiem, tak ja ta zdobiąca me ramię. Była ona namacalnym przypomnieniem, znakiem, będącym kłującym wspomnieniem. Każde zerkniecie, każdy jej najdrobniejszy cal by równie bolesny co samo jej powstanie. Niektóre jednak nie były widoczne. Normalny człowiek niezdolny byłby dostrzec ją na pierwszy rzut oka. Schowana była ona bowiem w głębi ciała. Pod powierzchnią surowości oraz za zbroją mającą zapewniać bezpieczeństwo. Wyryta była w sercu. W miejscu bolącym najdłużej oraz najdotkliwiej.

Moje zostało złamane. Zostało rozkruszone i nigdy nie poskładane.

Od tamtego czasu cierpiałam. Każdego jednego dnia, podczas którego nieobecność Nashtona odczuwalna była coraz mocniej cierpiałam coraz bardziej i bardziej. Szpony samotności zaciskały się na mojej szyi, podczas gdy coraz bardziej się jej poddawałam. Ulegałam jej mocy i nie próbowałam podnosić się po porażce.

Nie miałam sił, by walczyć. Straciłam je w momencie, w którym czarnowłosy opuścił pomieszczenie, zabierając ze sobą iskry rozpalające wole walki. Zgasłam.

Nigdy nie pomyślałabym, że jedna osoba potrafiłaby tak mocno namieszać w życiu, by jej odejście sprawiło w nim istny chaos. Nigdy nie przypuszczałam, że pozwoliłabym komukolwiek odnaleźć się tak blisko mnie, żeby jego starta zabolała mnie tak dosadnie. Nigdy nie chciałam się tak poczuć, a jednak nie miałam pojęcia, w którym momencie zgodziłam się by chłopak zawładnął mym światem. A potem zniknął. Zbierał swoje żniwa, wysysając ze mnie resztki radości, jaką sam wszczął. A gdy zasycił się mym zniszczeniem, pozostała o nim tylko czerń i tak wiele wylanych dla niego łez.

Bo płakałam. Każdego wieczoru, ranka i popołudnia. Płakałam wiele i długo. Płakałam mocno i szczerze. Tak szczerze jak nigdy. Nie opuszczałam domu, zamykając się przed światem, byle tylko nie widzieć uśmiechów na twarzach innych. Stałam się cieniem, który żywił się ludzkim nieszczęściem. Stałam się wrakiem samej siebie który był jego wymarzonym widokiem. Spełnił swe pragnienie, pozbawiając mnie iskier.

Pierwsze dwa miesiące mogłyby dla mnie nie istnieć. Nie pamiętałam ich, nie rejestrowałam ani nie odczuwałam. Wtedy po raz pierwszy dogłębnie poczułam, czym w prawdzie był żal. Czym była tęsknota, złość i żałość. Bo chodź niegdyś śmiałabym stwierdzić, iż doskonale znałam pojęcia tych gorzkich słów, tak w tamtym momencie pojęłam, iż nigdy szczerze ich nie zaznałam. Dopóki nie utraciłam tego, co stanowiło cały mój świat nie miałam prawa nazywać się ziarnioną. Dopiero po tym mogłam poczuć czym był ból. Czym było dogłębne oraz najprawdziwsze pozostawienie. Nie rozmawiałam z nikim, prócz własnego odbicia w lustrze, ponieważ nie potrafiłam patrzeć ludziom w oczy. Nie witałam dnia, ponieważ wolała gubić się w nocy. Wolałam znikać w ciemności, ponieważ ta pozwalała mi uwikłać w swej gęstwinie moje łzy.

ARDEATOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz