NASHTON:
Złość była niezbędna by zachowywać równowagę emocjonalną u człowieka. Nie określałem jej jako odczucia dobrego bądź niepoprawnego, bardziej jako takie, bez którego nie dało się istnieć. Ona napędzała każde inne odczucie. Ona była tym, co sprawiało, iż człowiek potrafił poznać smak emocji. Wiązała się z dużym zaburzeniem, doprowadza do wybuchu, braku opanowania, nawet wściekłości. Była niebezpieczna, jednak jej zgorszenie nie było błędne.
Nigdy nie bywałem spokojny, furia i frustracja władały moim organizmem od zawsze. Nie były moimi przyjaciółmi, były częściami mojego jestestwa których nie byłem w stanie się wyzbyć. Miewałem poważne problemy z hamowaniem ataków agresji czy nadmiernych reakcji na bodźce. Nikomu nie udawało się ich opanowywać czy łagodzić, ponieważ te okazywały się zbyt silne, ażeby móc ukryć je wewnątrz siebie. Wtedy najczęściej zamykałem się w samotności w pokoju, po czym karałem tą złością samego siebie.
Krzywdziłem się za to, że nie potrafiłem zapanować nad samym sobą, nad swoimi myślami, gestami czy nawet słowami. Że te niechciane emocje potrafiły okiełznać mój umysł, zdominować rozsądek i trzeźwość.
Syciłem się bólem, jaki dawało mi pokutowanie za własną irracjonalność. Możliwe, iż był to pewnie stopień masochizmu jednak podsycony czymś więcej. To nie było normalne, jednak nigdy nie uważałem się za zrównoważonego. Moimi żyłami płynął gniew, a krew zamiast odcienia szkarłatu – była hebanowa. Nie walczyłem z tym, gdyż zdawało mi się to być zbyt dosadne, ażeby cokolwiek mogło okiełznać czającego się w głębi mnie demona, który wyniszczał mnie z każdym dniem. Gdy dostrzegłem, że obecność Morque, jej głos, oczy, zapach działały kojąco na moje nerwy, zacząłem to wykorzystywać. Zmuszałem ją do przebywanie w mojej obecności by uleczyć rozszalałą duszę i nerwy. Przychodziłem do niej jedynie po to, by zaciągnąć się jedwabistą wonią jej perfum. By chodź przez moment odczuć spokój jakiego brakowało mi przez całe życie.
Jednak w tamtym momencie nawet widok jej zaróżowionych policzków, miękkich włosów oraz atramentowych oczu nie był w stanie pomóc mi w odnalezieniu spokoju. Odebrał mi go i doszczętnie zmiażdżył widok skrawka papieru w jej dłoniach. Głupiego świstka, który sprawił, iż cały mój świat zatrząsnął się w nawet w fundamentach.
Ta umowa. Ta pierdolona umowa, która jednocześnie naprawiła jak i zniszczyła moje życie. Sprawiła, że straciło barwy szybciej niż ich nabrało chodź jednocześnie nadawała mu sens. Była celem, którego mi brakowało jednak droga do jego spełnienia okazała się być najcięższą jaka istniała. Była moją najgorszą pokutą, najboleśniejszą karą, a jednocześnie leczyła pękniętą na pół duszę. Stała się dla mnie wszystkim i niczym, a jednak wciąż bolała. Podpis jaki na niej złożyłem był przypieczętowaniem mojego zniewolenia, mojego nieubłaganego i nadciągającego końca. Byłem stracony, skazany na pokuszenie i pozbawiony rozgrzeszenia. Zaschnięta plama krwi kontrastowała z białą tkaniną, a ten widok wypalał dziury w moich źrenicach. Bolał mnie niemal tak mocno, jak ten załzawionych oczu brunetki wpatrujących się we mnie ze zranieniem. Nie była wścieła, chodź w tamtym momencie oddałbym wszystko by w jej tęczówkach zalśniło cokolwiek oprócz tej wręcz namacalnej odrazy.
- Masz narzeczoną? – zapytała, a jej delikatny głos schrypnięty był od uprzedniego płaczu. Łzy nie ciekły już po jej policzkach, gdyż smutek zastąpiła złość, niemal tak silna jak moja. – Masz. Pierdoloną. Narzeczoną?!
Jej przepełnione jadem syki przecinały przestrzeń niczym za uderzeniem pejcza. Te słowa brzmiały niczym wyrok chodź były jedynie jego przedsmakiem. Zacisnąłem zęby, gdy pomachała mi kopią umowy przed ciasno zwężonymi oczami. Nozdrza mi zafalowały, gdy widziałam malujący się w jej oczach zawód.
CZYTASZ
ARDEAT
RomantizmGRADUS 2. MEMENTO MORI DILOGY. Jako grzesznicy popadliśmy w stan niełaski obrażając Boga w najdoskonalszy sposób, gdy z uśmiechami na ustach łamaliśmy kolejne z przykazań. Sprzeciwiliśmy się jego słowom tak wiele razy, iż nie można było nazwać nas j...