VIVIEN:
Słabość i siła. Antagonistyczne cechy naszego charakteru, które w teorii różniły się od siebie w każdym możliwym aspekcie. Były niczym czerni i biel, nie dało się odnaleźć między nimi łączności, gdyż postrzegano je jako wzajemną przeciwność. Bo niby jak mogłyby być do siebie podobne?
To tak jakby zestawić dzień i noc. Żaden element nie uwspólniał obu tych pór, ponieważ przeskok między nimi był zbyt pokaźny by dostrzec w nich jednakowe formy. Były sobie przeciwne, zupełnie inne. Nie dało się przecież znaleźć czegoś, co łączyłoby coś tak bardzo od siebie niezależnego. A może po prostu nikt nie próbował tego zrobić, ponieważ każdy patrzył na nie przez pryzmat niemożliwego. Każdy widział w nich to, co chciał dostrzegać, ponieważ w ten sposób łatwiej było się z nimi mierzyć. Uogólniając je, zamykając w odgórnie narzuconych ramach pozbawialiśmy je możliwości stania się wyjątkowymi.
Siła była czymś, co dawało ludziom władze. Poczucie wyższości, pewność siebie i zadufanie w samym sobie stawało się najważniejszym etapem dążenia do zwycięstwa. Niby były to cechy pozytywne, dobrze wpływające na kształtowane wizerunku osoby, w wielu przypadkach ułatwiające życie. W końcu czy kiedykolwiek widziano przywódcę będącego niepewnym swych decyzji? Czy taki miałby prawy doprowadzić innych do wygranej? A jednak tak szybko jak siła wyprowadzała nas na prowadzenie, tak potrafiła zniszczyć nas najbardziej. Zamienić nas w nędzną imitację samych siebie. To przekonanie o pozycji sprawiało, że ją traciliśmy. Zatracaliśmy się w uczucia posiadania wszystkiego, bycia najlepszym nie zważając na stający w płomieniach świat. Zapatrzeni w to co posiadaliśmy olewaliśmy wszystko, co pomogło nam osiągnąć zwycięstwo. Potem spadaliśmy na samo dno, a ciężar pustki nie pozwalał nam się podnieść. Przygniatał nas, umożliwiał ocucenie się z tego stanu euforii, w brutalny sposób ściągając na twardą ziemię byśmy mogli zmierzyć się z okrucieństwem rzeczywistości.
I tak jak na początku chęci by się podnieść górowały nad realnymi szansami, tak z czasem i one ulatywały. Stawały się jedynie majakom pozostawiającą gorzkawy posmak na końcu języka.
Słabość natomiast zawsze postrzegana była jako coś złego, negatywnego. Jako coś, czego należało się wystrzegać, co doprowadzić mogło jedynie do porażki. Osoby słabe uznawane były za uległe, pozbawione woli walki, chęci do spełnienia. Według innych, miały nie radzić sobie w życiu, będąc poddanymi tych silnych. Miały być marionetkami w rękach tych dzierżących władzę. Miały podlegać zapatrzonym w sobie głupcom.
Była to bolesna prawda, słabości wyniszczały nas od środka. To jedynie one potrafiły zniszczyć nas doszczętnie i dogłębnie, tak, by w naszym wnętrzu nie pozostało nic z tego co nas budowało. Uczucia nigdy nie były naszymi przyjaciółmi. Były zdrajcami, którzy wyjawiali potworom jakie punkty zaboleć bywały naszymi piętami Achillesa. Uderzały w nie w najgorszym momencie, sprowadzając do parteru w najbardziej brutalny ze sposób.
To właśnie to łączyło obie te cechy. Ból.
Ból, który łączył się z każdą jedną decyzją podjętą w naszym życiu. Który wyniknąć mógł z każdej czynności, rozmowy, z każdej sekundy naszego istnienia. Był wszędzie i był wszystkim. Był nieuchwytny oraz niewypędzlany. Pojawiał się nagle, jednak jego konsekwencje ciągnęły się za nami przez długi czas. Były niczym brud osadzający się na naszych dłoniach którego nie dało się zmyć. Psuł wszystko, co tylko znalazło się na jego drodze utorowanej zwycięstwem. Odbierał radość, niszczył niewinność, rozwiewał marzenia. Pozostawiał pustkę.
To ja byłam tym bólem, tym pieprzonym pośrednikiem, który tracił wszystko, czego się dotknął. Który niweczył dobro i gasił jasność. To była destrukcja, autodestrukcja. Byłam słaba w swojej sile, przytłoczona iskrą jednak ugaszona beznadzieją. Pozbawiona wszelkich nadziei nie posiadałam celu, do którego mogłam dążyć. Pozostawałam naga i bezbronna wobec czyhających dookoła demonów. Karmiłam się tym, ponieważ nic innego mi nie pozostało. Mogłam jedynie karmić się własnym cierpieniem niczym chora masochistka, którą z każdym dniem okazywałam się w coraz to większym stopniu.
CZYTASZ
ARDEAT
RomanceGRADUS 2. MEMENTO MORI DILOGY. Jako grzesznicy popadliśmy w stan niełaski obrażając Boga w najdoskonalszy sposób, gdy z uśmiechami na ustach łamaliśmy kolejne z przykazań. Sprzeciwiliśmy się jego słowom tak wiele razy, iż nie można było nazwać nas j...