***

111 20 6
                                    

Kiedyś ktoś brutalnie przestrzelił mój urodzinowy balonik. Tydzień temu zrobiłam to ja. Pawłowi.

Jednym egoistycznym pociskiem zdemolowałam człowieka, który za dnia walczył o swoich najbliższych, a w nocy o uśmiechnięte, bezpieczne i nieprzysypane białym proszkiem jutro. Zniszczyłam mężczyznę, który odważnie patrzył w przyszłość, nawet z lufą przystawioną do skroni. Zdewastowałam brata, który starał się jak tylko mógł, żeby miejsce siedmioletniej zapłakanej dziewczynki zajęła w końcu dzielna siedemnastolatka.

I po części mu się to udało. W podzięce, ta siedemnastolatka przeczołgała go minuta po minucie przez dzień wypadku, powykręcała goryczą twarz i przypomniała słony posmak łez. A wszystko to dla obiecanej sobie zapowiedzi ulgi, która nigdy nie nadeszła.

Tym, czego potrzebowałam do podtrzymania pamięci o rodzicach, było znalezienie winnego ich śmierci. Takiego do nienawidzenia zawsze i wszędzie. 24 godziny na dobę. Bez żadnej przerwy. W trybie online i offline. Najlepiej nie powiązanego ani trochę z Karolem Ferro.

Ale chybiłam. I to fatalnie. Całe to grzebanie w przeszłości wcale nie pomogło. Rozdrapało zasklepione rany. Rozmazało łzami najlepsze wspomnienia. A braterską miłość, dotychczas dostępną „tu i teraz", odłożyło na półkę, pomiędzy czułe, choć martwe zdjęcia rodziców.

Nie potrafiłam go wciąż kochać. Nie potrafiłam też nienawidzić. To samo tyczyło się Julianny Rity Warszawskiej, którą co dzień oglądałam w lustrze.

Popołudniami winiła, raniła i błądziła. Nocami żałowała, przepraszała, a później, pośród strumieni łez, odnajdywała drogę do kolejnego, rozgoryczonego poranka. I tak w kółko.

Aż do teraz.

JuliannaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz