18. Nadchodzę.

422 22 13
                                    

A/N: w linkach zewnętrznych wkleiłam wam playlistę, warto ją odpalić do czytania <3. Bawcie się dobrze, dziękuję, że tu jesteście!


Tym razem powrót do rzeczywistości nie doprowadził mnie do torsji. Za to to, jaka ta rzeczywistość się okazała miało mnie prześladować do końca życia.

Najpierw zobaczyłam jego szeroko otwarte oczy, które raz jarzyły się soczyście, by zaraz wyglądać jak zawsze. Wodził nimi od mojej twarzy, do mojej ręki. Zwlekałam z podążeniem za jego wzrokiem, żywiąc nadzieję, że jeśli tego nie zobaczę owo „to" nie stanie się prawdą.

Krasnoludzki strażnik próbował uciec, nadal trzymając klejnot, więc w każdej chwili mógł zwyczajnie zniknąć. Byłam wściekła. Tak wściekła, że niewiele myśląc, szarpnęłam ręką i wyrwałam z ciała Izaaka nóż, który z moją pomocą wbił w niego Beleorel. Cisnęłam go z całą siłą jaką w sobie miałam. Z całą furią, która od lat buzowała w moich żyłach i nie znajdywała nigdzie ukojenia. Cisnęłam nożem, zawierając w nim cały żal, jaki żywiłam do Cesarza i Króla Beleorela.

Trafiłam w szeroką klatkę piersiową krasnoluda. Cios odrzucił masywnego mężczyznę w tył, jednak klejnot już działał i pociągnął go na drugą stronę, zanim zdążyłam sprawdzić jakie szkody wyrządziłam. Gasnące spojrzenie znikającego strażnika, mówiło mi jednak, że wielkie. I o dziwo - nie bardzo mnie to obchodziło.

Dźwięk upadającego ciała odwrócił moją uwagę.

- Izaak!

Głos Alarica załamał się, kiedy chłopak gruchnął na kolana przy swoim bracie. Na jasnej, nieco pobrudzonej koszuli Izaaka, wykwitała wielka plama szkarłatnej krwi.

- Estelar! Estelar szybko! Trzeba zatamować krwotok.

Nawoływał, a ja nie mogłam się ruszyć. Moje nogi przyrosły do leśnego poszycia, marząc o tym, że korzenie i pnącza obejmą moje ciało i wciągną mnie pod ziemię. Zabiorą mnie daleko stąd, bym nie musiała patrzeć na agonię jednego z niewielu ludzi, którzy byli dla mnie dobrzy.

Przez las poniósł się dźwięk ponurego wycia, najpierw jeden, a potem w nieregularnych odstępach dołączały się kolejne. Naliczyłam trzy. Stark, Logan i... Calanis. To mnie otrzeźwiło.

Jednym susem doskoczyłam do leżącego na ziemi Izaaka i docisnęłam dłonie do jego rany.

- Dlaczego się nie goi? - wymamrotałam gorączkowo, nie licząc, że ktokolwiek mi odpowie.

- Srebrny sztylet. - wyjaśnił Alaric z rozpaczą. - Jest śmiertelnie niebezpieczny dla wilkołaków. Zanim Izaak wyleczy tę ranę, może się wykrwawić.

Moje serce zgubiło rytm, a potem zaczęło galopować. Pod skórą czułam, jak gęsta krew buzuje w moich żyłach. Miałam ochotę własnymi rękami, wykopać sobie drogę z powrotem do pałacu króla i oddanie mu po stokroć, każdej sekundy bólu, jakiej z jego powodu doświadczali właśnie Laurentowie.

Na polanę wbiegły trzy osoby. Nie zaskoczył mnie widok pozostałych członków rodziny. Już w ludzkich formach biegli w naszym kierunku. Pierwszy dotarł do nas Logan. Wyglądał jak kopia Alarica, tyle tylko, że starsza, poważniejsza i Alaric, w przeciwieństwie do Logana, nigdy nie patrzył na mnie z nienawiścią. Skuliłam się pod mocą jego spojrzenia i mocniej docisnęłam ranę.

- Odsuńcie się. - rozkazała Calanis, a w jej głosie próżno było szukać zadyszki, mimo, że cała trójka, biegła kilka razy szybciej od zwykłego człowieka.

Posłusznie odsunęłam się od nieprzytomnego chłopaka. Złapałam Alarica pod ramię i pociągnęłam go w górę. Był niesamowicie ciężki, a otępienie, które ogarnęło go po przybyciu matki, jeszcze to potęgowało. Z resztą, sam był w kiepskim stanie. Pobyt w mieście krasnoludów, po wcześniejszej walce z przemianą, musiał być niesamowicie obciążający, a teraz jeszcze to.

EstelarOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz