2. Pierwsza na liście, ostatnia na pokładzie

1.4K 206 49
                                    





Harper

Jadę na ten pieprzony rejs.

Jeszcze tygodnie temu zapierałam się nogami i rękami, uparcie twierdząc, że tego nie zrobię, a jednak składam właśnie kolejną ze swoich sukienek w idealną kostkę, by zmieścić ją w bagażu. Spakowałam ich już tak wiele, że dawno straciłam kontrolę nad ich ilością, choć wypełniona po brzegi walizka wyraźnie sugeruje, że przesadziłam.

Ja pierdolę.

Chociaż moja decyzja jest inna, nastawienie nie uległo zmianie. Wciąż jestem największym krytykiem tego cholernego turnusu dla zdesperowanych singli. Jednak pojawiły się nowe okoliczności, które nieco zmieniły moją sytuację. Brak urlopu, którego tak uparcie używałam jako swojego największego argumentu we wszystkich sprzeczkach z moją matką, rozwiązał się sam, bo zostałam zwolniona. Padłam ofiarą brutalnego cięcia etatów, które odebrało mi zatrudnienie, a w zamian dało sporej wysokości odprawę i masę wolnego czasu.

Chcąc nie chcąc, mój napięty kalendarz, którym tak często się wymawiałam, został całkowicie uwolniony od spotkań i goniących mnie terminów, a tym samym moja matka odniosła swoje wymarzone zwycięstwo, popychając mnie prosto w fale mórz i oceanów. Opierałam się naprawdę długo, ale w końcu pozwoliłam jej wziąć się pod włos, gdy po raz kolejny zasugerowała, że wydała na mój bilet naprawdę sporo pieniędzy. Jakimś cudem udało jej się wywołać we mnie poczucie winy, a jeśli już mam je odczuwać, wolę robić to na pokładzie luksusowego wycieczkowca.

Zresztą jeszcze nigdy nie użalałam się nad sobą w żadnej z europejskich stolic, więc równie dobrze mogę wykorzystać tę okazję, by sprawdzić, które państwo słynie z najlepszej aury i co ważniejsze – mocniejszych drinków. Pozostali będą szukać miłości, a ja swojego osobistego raju na ziemi. To research, którego jestem w stanie się podjąć. Oczyma wyobraźni widzę już tytuł swoich badań.

„Harper Bennett: szlakiem miejscowych barów i sypialni"

Brzmi obiecująco.

Może ten rejs nie będzie jednak aż tak zły?

Po raz trzeci tego wieczoru siadam dzisiaj na pokrywie mojej walizki, usilnie starając się ją zamknąć, co znowu mi się nie udaje. Już dwukrotnie układałam w niej wszystko od nowa niczym pieprzony Tetris, maksymalnie wykorzystując dostępną przestrzeń, a jednak wciąż nie udaje mi się domknąć bagażu. W dodatku, gdy znów dociskam go tyłkiem, do moich uszu dochodzi niepokojący trzask, a ja z przerażeniem odkrywam, że właśnie zepsułam swoją ulubioną walizkę własnymi pośladkami.

Ignoruję szkodę i skupiam się na tym, co jest stanowczo istotniejsze. Podchodzę do lustra, po czym przez naprawdę długi czas przyglądam się swojej pupie, chwytając, okrytą materiałowymi spodniami, skórę. Nie wygląda źle, ale to, co się przed chwilą wydarzyło, mówi samo za siebie. Pozwoliłam sobie w tym miesiącu na zbyt wiele mały grzeszków.

Dosyć tego.

Od dziś obowiązuje mnie kategoryczny zakaz jedzenia czekolady.

I sera.

I tych krakersów z fikuśnymi pastami, które zamawiam w ramach przystawki w swojej ulubionej knajpie, złudnie zakładając, że są zbyt małe, by zawierać dużo kalorii. Nie byłabym daleko od prawdy, gdyby nie fakt, że potrafię zjeść ich nawet dwanaście w oczekiwaniu na danie główne.

Tak naprawdę nie uważam, że z moją figurą jest coś nie tak. Właściwie sądzę, że wyglądam nawet zbyt dobrze jak na swój wiek. Większość kobiet po trzydziestce odpuszcza, podczas gdy ja z każdym mijającym rokiem, prezentuję się jeszcze lepiej. Nie oznacza to, że jestem częstą bywalczynią siłowni, a już na pewno nie stosuję modnych diet czy detoksów sokowych, ale zmuszam się do absolutnego minimum, które pozwala mi utrzymać wymarzoną sylwetkę. Od czasu do czasu biegam lub ćwiczę jogę, a gdy liczba na wadze przekracza niedopuszczalny próg, który ustaliłam sama ze sobą, rezygnuję na kilka tygodni z wyjść do restauracji i zamykam swoją szafkę z przekąskami na klucz.

Sail awayOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz