Dalej zgrywasz twardziela, co?

15 2 2
                                    


HAJIME

Irvine, Kalifornia

Tak jak przypuszczałem, na międzystanowej Sto Dziesiątej staliśmy w korku niemal dwadzieścia minut. Wydąłem wargi i zabębniłem palcami w kierownicę, kiedy sznur samochodów ruszył tylko po to, żeby po chwili ponownie się zatrzymać.

Westchnąłem.

Kątem oka zerknąłem na drzemiącego obok Oikawę; zsunął się na fotelu, ręce splótł na klatce i oparł głowę na prawym barku. Niemal topił się w bluzie z wizerunkiem kosmity, którą kilka lat temu podarowałem mu na urodziny. Oddech miał płytki i nierówny, a powietrze wydychał ze świstem.

– Na cholerę tyle palisz, śmieciu? – mruknąłem cicho pod nosem.

Przygryzłem wargę i nie mogąc się powstrzymać, wyciągnąłem dłoń, by odgarnąć mu z twarzy kilka pojedynczych pasemek, które wysunęły mu się spod kaptura. Zmarszczył brwi i mruknął coś przez sen, przekręciwszy się na siedzeniu. Uśmiechnąłem się półgębkiem, po czym wcisnąłem pedał gazu, by posunąć się do przodu o kolejne kilka stóp. GPS pokazywał, że do Elysian Park pozostały niecałe trzy mile.

Ziewnąłem i oparłem brodę na dłoniach złożonych na kierownicy, odwracając na moment głowę oraz mrużąc oczy do słońca.

Dopiero na wysokości Chinatown ruch drogowy nieco zmalał. Skrzywiłem się. Ilekroć przejeżdżałem przez azjatyckie dzielnice, tęskniłem za domem jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Brakowało mi tu ciszy w miejscach publicznych, niezakorkowanych ulic i niezaśmieconych parków, a powszechne mówienie do siebie na „ty" z czasem stało się na tyle przytłaczające, że nie byłem już w stanie określić, kogo poznałem naprawdę, a kogo mijałem tylko przelotem. Tworzyło za to złudne wrażenie, że oto nagle wszyscy ludzie stali się moimi najlepszymi przyjaciółmi, na których, jak się potem okazywało, nigdy nie mogłem liczyć. Z dnia na dzień odzywali się coraz mniej, znajdowali za to coraz więcej wymówek. W końcu po regularnych spotkaniach towarzyskich zostawały jedynie krzywe spojrzenia i ciche „slope" lub „Jap", rzucone za plecami, gdy myśleli, że drzwi pokoju nauczycielskiego są wystarczająco dobrze zamknięte. Nigdy nie były.

Odetchnąłem i pokręciłem głową, zatrzymując samochód na niewielkim parkingu wydzielonym przy poboczu Angels Point Road. Ostatnie, czego teraz potrzebowałem, to zadręczanie się poniedziałkowym powrotem do roboty.

Potrząsnąłem Oikawę za ramię, na co stęknął, przeciągnął się i ziewnął jak smok. Przetarł oczy, wyciągając z nich śpiochy, po czym rozejrzał się dookoła z zaciekawieniem.

– Masz zamiar mnie zabić i zakopać pod palmą, Iwa-chan? – zagadnął.

Mrugnąłem.

– Wiesz co? Chyba wolałem, jak spałeś. Nie jesteś jeszcze zmęczony?

– Niespecjalnie. Dokąd mnie przywiozłeś?

Uniosłem kącik ust.

– Niespodzianka – odparłem. – Chodź – skinąłem głową w stronę okna – bo przegapimy najlepszy moment.

Gdy wyszliśmy z samochodu, od razu poprowadziłem Tōru obok wydzielonej przestrzeni z drewnianymi stolikami i ławkami skrytymi w cieniu wysokich palm. Jeszcze więcej daktylowców rosło po obydwu stronach Academy Road, której poboczem szliśmy w stronę krótkiego piaszczystego szlaku. Ścieżka przed nami wznosiła się lekko i zakręcała, niknąc pomiędzy drzewami, o tej porze roku równie zielonymi, co latem. Wciągnąłem w płuca świeże, rześkie powietrze, zanim obejrzałem się przez ramię na przyjaciela.

ZapomnijmyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz