Usmarkałeś się

17 2 4
                                    

TŌRU

San Juan, Argentyna

W nocy obudził mnie ból tak wielki, że ledwo byłem w stanie się ruszyć. Podniosłem się niezgrabnie do siadu, zagryzając wargę do krwi i wstrzymując oddech. Po plecach spływały mi strużki potu, a włosy lepiły się do mokrego czoła. Kostki palców pobielały, kiedy przytrzymałem się szafki, żeby z trudem podnieść się z kanapy. Zacisnąłem szczękę, drugą pięść przyłożyłem do ust, by nie krzyknąć, gdy prawa noga zetknęła się z podłogą. Przed oczami pojawiły mi się mroczki, zapowiadające rychłą utratę przytomności, a żółć niebezpiecznie podeszła do gardła.

Przymknąłem powieki.

Kuchnia była tak blisko. Połączona z salonem, od kanapy wystarczyło dać dwa kroki, potem ominąć półwysep i byłbym na miejscu. Lecz kiedy tak stałem i opierałem cały ciężar ciała o ścianę, łapiąc spazmatycznie oddech, odległość wydawała się nie do przebycia.

To aż dwa kroki. Aż półwysep.

Złapałem się za nogę, rozpalone czoło przyłożyłem na moment do chłodnej ściany, po czym zacisnąłem pięści i z wolna pokuśtykałem w stronę aneksu. Przez całą drogę z trudem utrzymywałem równowagę, ale dopiero na ostatniej prostej się zatoczyłem i tylko bliskość zlewu uratowała mnie przed spotkaniem z parkietem. Oddech miałem ciężki, jakbym przebiegł maraton bez przygotowania, barki drżały, a spomiędzy warg wydobył się niekontrolowany szloch.

Otworzyłem szufladę, by po omacku przeszukać zawartość, i chwyciłem w drżące dłonie pomarańczową fiolkę.

Zaraz będzie dobrze... Będzie dobrze...

Wysypałem garść tabletek, wybrałem dwie, które natychmiast połknąłem bez popijania, a resztę starałem się upchnąć z powrotem do buteleczki. Nie udało się. Spora część rozsypała się na podłodze.

Kurwa...

Osunąłem się po szafkach, podciągnąłem lewe kolano pod brodę i objąłem ramieniem, chowając twarz w zgięciu łokcia. Po policzkach spłynęły łzy, z kącika ust sączyła się ślina. Nie mogłem opanować dreszczy. Chwyciłem się za włosy i pociągnąłem za ich końcówki w nadziei, że to cokolwiek pomoże.

Nie czułem bólu od tak dawna, że niemal o nim zapomniałem, wyparłem ze świadomości. Pulsowanie, kłucie – owszem – ale nie ból. Dzisiejszy atak paraliżował.

Nagle światło rozbłysło, zalewając pomieszczenie miękkim pomarańczowym blaskiem, a w polu widzenia zamajaczyły nogi Veróniki.

Przykucnęła, lustrując mnie wzrokiem, w dłoniach trzymała pudełko z chusteczkami.

– Usmarkałeś się – powiedziała cicho.

Za wszelką cenę unikała kontaktu wzrokowego, ale nawet przez łzy bez problemu dostrzegłem lekki grymas na jej twarzy. Obrzydzenia?

Przytaknąłem, wyciągnąłem kilka sztuk i wydmuchałem nos. Wziąłem drżący wdech i odchyliwszy głowę, oparłem się o drzwiczki szafek z tyłu.

– Wracaj do łóżka – poprosiłem. – Poradzę sobie.

Przygryzła wargę i przez chwilę wyraźnie się zawahała. Chciała odejść, wiedziałem o tym i wcale nie miałem jej tego za złe. Znałem Verónicę na tyle dobrze, aby orientować się, gdzie zaczyna oraz kończy się jej strefa komfortu.

Zacisnąłem powieki, ale wbrew oczekiwaniom nie usłyszałem oddalających się kroków. Zmarszczyłem brwi, kiedy poczułem, że Vi przysunęła się bliżej i odgarnęła mi włosy z twarzy.

Westchnęła, wycierając niepewnie moje mokre policzki, po czym usiadła na podłodze obok i bez słowa chwyciła mnie za rękę.

Nic nie mówiła, ja też tego nie robiłem, a jedyną oznakę, że czas nie zatrzymał się w miejscu, stanowiło miarowe tykanie zegara na ścianie. Odmierzał minuty i właśnie na tym skupiłem uwagę. Normowałem oddech z tyknięcia na tyknięcie, aż w końcu ból w kolanie zelżał na tyle, że byłem w stanie wyprostować nogę. Poruszyłem nią niepewnie.

ZapomnijmyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz