Dla tych, którzy tu trafili po raz pierwszy, serdecznie zapraszam do czytanie, i do zapoznania się ze wstępem! Dla tych, którzy już tu byli i czekali... Módlcie się do Bogów, żeby tym razem nic podejrzanego się nie odwaliło! Dziękuję, że jesteście ❣️
Vinga
*****
Poniedziałek, 4 Maja, 1998 19:00
Jeszcze sześć tygodni, pomyślał Harry, rozglądając się po pokoju wspólnym Gryffindoru. Tylko sześć tygodni do lata. Czy dlatego wszyscy zachowują się tak dziwnie? Zabawne, nigdy nie widział, by perspektywa wakacji wywoływała wcześniej taki efekt. A może po prostu wygląda to inaczej, ponieważ mijał jego ostatni rok w Hogwarcie?Jednak nie o to chodziło i wiedział o tym. Przede wszystkim, dlaczego perspektywa wakacji miałaby wszystkich wprawiać w przygnębienie? Oczywiście to zawsze przygnębiało jego, ale on był inny. Nie miał przytulnego domu i kochającej rodziny, do której wracał na koniec szkoły. Rodziny, za którą tęsknił podczas semestru.
Poza tym ten ponury nastrój nie był tylko ogólnym niezadowoleniem. Miał swoje źródło. Co gorsza, tym źródłem zdawał się być właśnie Harry. Dostrzegł to po raz pierwszy na obiedzie, kiedy siódmy rok Gryffindoru zaczął mu się przyglądać. Co więcej, okazało się, że Krukoni obserwowali go również.
A teraz to samo działo się w pokoju wspólnym. Identyczne spojrzenia pełne niepokoju kierowane w jego stronę, kiedy myśleli, że nie patrzy. A także szepty w każdym rogu. Z pewnością o nim. Albo przynajmniej tak mu się wydawało.
Nie, to było więcej niż tylko wrażenie. Miał wystarczająco dużo doświadczenia z ludźmi plotkującymi na jego temat, aby wyczuć, kiedy rozmowy dotyczyły jego.
Harry chwycił przechodzącego obok Rona za rękaw szaty i szarpnął w dół na kanapę, na której siedział samotnie. To była kolejna rzecz. Z tej całej jawnej troski, jaką mu ludzie okazywali, nikt nie pofatygował się, aby podejść do niego i zwyczajnie porozmawiać. Miał już tego serdecznie dość.
— Co się dzieje? — wymamrotał Ronowi do ucha. — Czemu wszyscy patrzą na mnie, jakbym miał za chwilę umrzeć? — Ron wydał z siebie dziwny odgłos, coś pośredniego pomiędzy zduszonym jękiem a próbą wymuszonego śmiechu. — No co? — zażądał Harry. — Mówże.
Tylko jedno słowo wyszło z ust przyjaciela:
— Trelawney.
Raptownie uwalniając ramię Rona, Harry odchylił się na oparcie kanapy.
— To wszystko? Przepowiedziała moją śmierć. Znowu. Wielka rzecz. Robi to co tydzień od trzeciej klasy. — Nagle zmrużył oczy. — Każdy, kto uczęszcza na wróżbiarstwo, słyszał już to tysiące razy. Skąd teraz taki rozgłos?
Rude włosy Rona zafalowały dziko, kiedy potrząsnął głową.
— Słyszałem, że to nie wydarzyło się na zajęciach. Um... Neville był z nią w klasie sam, kiedy zaczęła zachowywać się naprawdę dziwnie. Ale nie tak dziwnie jak zazwyczaj, i…
Harry zaśmiał się.
— Przecież to Trelawney! Nieważne jak to ujmiesz, ona jest szalona. Weź się w garść, Ron! Nie mam zamiaru umierać!
— Ale w tym właśnie sęk — wypalił Ron. — Wcale nie przewidziała, że zostaniesz zmiażdżony przez Bijącą Wierzbę, otruty przez Ślizgonów ani tym podobne. To było bardziej jak naprawdę straszne i przyprawiające o gęsią skórkę rzeczy o Sam-Wiesz-Kim zabijającym cię w dziewiętnaste urodziny. Za wyjątkiem tego, że nazwała go Czarnym Panem, zupełnie jak Snape.