Rozdział 4

165 23 14
                                    

Biała poświata bijąca od starych lamp zawieszonych na suficie w kolorze śniegu. Ściany pomieszczenia pomalowane na jasno zielony kolor, który miał wpłynąć na wszystkich kojąco. Nieważne czy miałeś problemy z układem trawiennym, byłeś zmuszony do przyjścia tu przez resztę rodziny, czy też uwielbiałeś patrzeć na cierpienie innych - miałeś być spokojny. Kilka krzeseł ustawionych rytmicznie. Martwa cisza przerywana tylko miarowymi odgłosami wydawanymi przez kilka maszyn, ustawionych przy każdym łóżku. A było tu ich pięć, podobnie jak w każdej sali. 

Śmierć uwielbiała to miejsce. Zamieszkiwała w cieniach ludzi, w miejscach, do których słońce nie dochodzi. Można było ją spotkać pod małymi łóżkami. Można było ją usłyszeć w dźwiękach, jakie wydawał stary zegar ustawiony na jednym ze stolików. Czarny, z dużymi wskazówkami, wybijający dźwięczne tik-tak. I tylko czasem wychodziła z ukrycia. Wybierała te ofiary, które najwięcej mogłyby tu zostawić. Te, które dałyby jej wiele pokarmu. Bólu. Zdartych nerwów. Cichego łkania. Drżących dłoni. 

Może właśnie dlatego siwa staruszka wciąż wracała do tego miejsca i wychodziła jak gdyby nigdy nic? Może to dlatego, że nie miała dużo bliskich jej osób, które by rozpaczały po jej stracie?

- Rose, musi się pani oszczędzać. Ile razy mówiłam już, że kolejny raz może być groźniejszy? Może pani nie mieć takiego szczęścia. - Szczupła brunetka wpatrywała się w spracowane dłonie towarzyszki. Była wolontariuszką i szczerze uwielbiała droga panią Rosemary Lilth. Za jej dobroć, za szczerość i za bezgraniczne ciepło pochodzące z jej duszy i wypływające na wierzch. Od czasu do czasu Wendy doglądała kobiety, czując, że potrzeba jej zrozumienia i miłości, jaką nikt jej nie obdarzył. Bo Rosemary była samotna od kiedy pamięta a jej życie nie było usłane różami. Mimo wszystko ta sześćdziesięcio kilku letnia kobieta miala hart ducha i wieczną wolę walki. Tego nikt jej nie odebrał.

- Przestań promyczku! Dobrze wiesz, że nie potrafię owinąć się w folię bąbelkować i udawać, że wszystko jest dobrze. - uśmiech wpełz na jej jasno różowe usta a błękitne, bystre oczy rozświetliły się kolejną dawką iskier niczym w sylwester nowo roczne niebo. - Ci - wskazała palcem na drzwi pomalowane zielonkawą farbą. - Oni chcą zapakować człowieka w karton i wywieźć go na wysypisko śmieci do dognicia. Ale sama wiesz. Nie dam się kochana. 

Teraz uśmiech rozkwitł na całej twarzy. Jej jasne włosy wyskoczyły z fikuśnego koka i nawet różowa chusta, która miała ochronić jej delikatne uszy od nieproszonego, zimnego powiewu nie pomagała utrzymać niczego na swoim miejscu. Gdziekolwiek to miejsca było, bo zapalona artystka, którą Rose niewątpliwie była postawiła wszystko na nieład. Artystyczny nieład, który był wisienką na torcie a raczej w stylu kobiety. 

- No dalej. Rozwodź się nad tym, jaka to nieodpowiedzialna jestem, dalej Wendy - westchnęła i oparła się na bladych łokciach. 

- Rose... Lepiej opowiedz jak ci minął dzień.

I zaczęło się. Kobieta dzielnie mówiła o nowej pracy w galerii. O zdjęciach, które udało jej się zabaczyć. O dziełach sztuki, jakie mogła podziwiać. O rzeźbach. O tych, które wyglądają jak rzeczywistne postacie i o tych, które są czystą abstrakcją i które wykiełkowały w ogromnej otchłani umysłu artysty. O obrazach, które swoją krasą i swoim przepychem zapierają dech w piersiach. O nowych znajomościach, o osobach, które swoim zachowaniem i bez pretensjalnością podbiły jej serce. I dzięki tej kobiecie Wendy przekonywała się, że świat jest kolorowy. Baśniowy, wymarzony. Że nie jest tylko bezsensownym połączeniem wszystkich odcieni bieli i czerni. Że oprócz bezmyślnej szarości są też poświaty koloru. 

- Było blisko. Ale dałam radę. - czysty, szczery śmiech wypełnił salę. 

- Nie możesz się tak narażać - powiedziała - To zbyt wiele. Lekarz już wiele razy ci powtarzał, że jeszcze jeden wybryk i nie dasz rady. Twoje serce tego nie wytrzyma Rosemary.

Trudna sztuka latania - h.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz