prolog

770 34 14
                                    

Tak trudno jest powstać z kolan. Z obolałych, przygniecionych doczesnością i ciągłym biegiem kolan. Balast jest zbyt duży. Przygniata nas to do ziemi. Ból, rozpacz, ciągła gonitwa. A po co? Po kilka chwil łudnego szczęścia. Kilka ulotnych momentów, które pozostają tylko w naszej pamięci. Kodują się w naszym umyśle jak fotografie zrobione starym, analogowym aparatem. Niektóre bardziej zniszczone, zapomniane, po których pozostaje jedynie biały nalot w postaci kurzu, inne dostatecznie wyostrzone tak, że widzimy najmniejszy detal. Najmniejszy szczegół jest wyraźnie podświetlony. Nie da się niczego zapomnieć.

A co jeśli nie wstaniemy? Jeśli to wszystko nas powali? Zostaniemy przygnieceni do czarnej ziemi i nie będziemy potrafili się unieść? Nawet te kilka zbawiennych milimetrów będzie dla nas prawdziwym problemem.

A co jeśli ktoś nie chce wstać. Nie chce unieść się nad chmury. Nie chce poczuć delikatnego wiatru mierzwiącego zaróżowione policzki i bawiącego się kosmykami włosów, targając nimi na wszystkie strony świata. Nie chce słyszeć śpiewu ptaków. Nie chce być wolnym. Nie chce żyć. Nie chce latać.

Ona nie chciała.

Od zawsze pragnęła patrzeć głębiej, widzieć więcej, dostrzec więcej drobiazgów. Wszędzie szukała czegoś lepszego. Pragnęła zobaczyć świat w taki sposób, w jaki uczył ją on. Ten sam człowiek, który od zawsze był jej bohaterem. Kimś, kim chciała się stać. Ten sam, którego ciało spoczywa teraz tam - w ziemi i który już się nie podniesie. Nie wstanie z kolan. Nie poleci w taki sposób, jaki często opowiadał jej w baśniach.

Zamknęła zmęczone powieki mając nadzieje, że to sen. Zwyczajny koszmar, który nie przytrafiał się jej często. Wyobrażała sobie, że jest w innym miejscu. Lepszym, piękniejszym, gdzie mogłaby naprawdę dostrzec więcej. Razem z nim. Otworzyła oczy i widziała to, co przed chwilą. Ta sama ciemna mogiła, tacy sami ludzie, ubrani w te same czarne stroje, ten sam smutek wymalowany na ich twarzach, zakrytych śnieżnobiałymi chusteczkami. Nic się nie zmieniło. To nie był sen.

Kolejna łza bezradności wypłynęła z jej seledynowego oka. Bezsilność, którą była wypełniona spływała po jej wystających kościach policzkowych i wpadała w delikatną, czarną łódeczkę zrobioną z dekoltu jednej z jej najładniejszych sukienek. Można by rzec, że jedyną. Na specjalne okazje.

Stała bez ruchu, cały czas wstrzymując oddech, jakby powietrze tutaj było zbyt toksyczne, ażeby mogło przejść przez jej delikatny układ oddechowy. I może było. Wypełnione taką ilością szlochów i lamentów na pewno nie było zdrowe. Wzrok wpatrzony w pustkę, która ją otaczała ze wszystkich stron. Ściskając w prawej dłoni malutką rączkę swojego brata, a w drugiej zwykłą, małą książeczkę o znanym wszystkim tytule "Piotruś Pan". Chciała ją mieć przy sobie. Chciała nią pożegnać tego, który każdego wieczora wczytywał się w nią z coraz to głębszym zainteresowaniem.

I Wendy wiedziała, że nie poleci. Że latanie okaże się już zbyt trudne.

Trzasnął drzwiami a huk jaki wywołał wstrząsnął nie jedną przebywającą w tej sali pielęgniarką. Dopiął ostatni guzik swojego drogiego płaszcza i wyszedł odpalając ostatniego papierosa, który pozostał mu dzisiaj z małej paczki. Ostatniego, ale jakże zbawiennego. Zaciągnął się i wypuścił dym, wkładając w niego całą swoją energie. Wszystkie problemy, zmartwienia, strach, poczucie samotności, brak zrozumienia. Wszystko co sprawiało, że czuł się tak, jak teraz się czuje.

Chciał jedynie wsiąść do najbliższego pociągu i odjechać. Gdziekolwiek, gdzie nikt go nie zna, gdzie nikt nie ma pojęcia o jego istnieniu, gdzie wszystkie problemy wyparowałyby razem z dymem papierosowym.

W głowie miał jeden wielki mętlik i jedno zdanie powtarzające się jak niekończąca mantra. Ma pan pół roku panie Styles. Pół roku. Niech pan wykorzysta ten czas jak najlepiej pan potrafi. Czy życie musi być takie przewrotne? Kiedy w końcu dostał to, do czego od zawsze dążył,cenny piasek życia uciekał mu przez palce, a on nie wiedział jak zatrzymać tą nagłą lawinę. Pół roku.

Oparł się głową o jeden z boków dużego budynku. Potarł zdrętwiałą z zimna ręką swoją twarz, kończąc na końcach swoich skręconych włosów. Zamknął zmęczone powieki mając nadzieje, że to sen. Zwyczajny koszmar, który nie przytrafiał się mu często. Wyobrażał sobie, że jest w innym miejscu. Lepszym, piękniejszym, gdzie mógłby znów poczuć tą ekstazę wypełniającą jego wnętrze. Wyobrażał sobie, że znów stoi na środku ogromnej sceny i robi to, co naprawdę kocha całym swoim sercem. Otworzył oczy i widział to, co przed chwilą. Te same białe ściany jednej z najlepszych klinik w całym kraju. Duże, białe okna przez które można było zobaczyć smutny świat ludzi chorych. Nic się nie zmieniło. To nie był sen.

Miał ochotę krzyknąć. Wyżyć się na pierwszym lepszym przechodniu, który niczego by się nie spodziewał. Ciągle miał jednak nadzieje, że to pomyłka, że innego nieszczęśliwca czeka taki, a nie inny los. Wiedział, ze źle posiadać taką nadzieje, jednak nie zaniechało to jego egoistycznych myśli. Pragnął aby tak było. Chociaż płomień nadziei przygasał z każdym podmuchem zimowego wiatru, który sprawiał, że na młodej twarzy chłopaka wykwitały różowe plamki.

Aż w końcu płomyk zgasł.

I Harry wiedział, że nie poleci. Że latanie okaże się już zbyt trudne.


~~~~~~~~

Natchnęło mnie. Mam nadzieję, że się spodoba, przynajmniej niektórym. A i jeszcze coś! Chciałabym zadedykować tą całą opowieść osobie, która zasługuję na jak najwięcej pochwał, bo jest niesamowitą pisarką! Naprawdę.

Trudna sztuka latania - h.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz