Rozdział 7

158 23 13
                                    

Podobno każdy bliski jest częścia nas samych. Tak mówią nam wszędzie. W szkole. W gronie rodzinnym. W gronie przyjaciół. Osoba, która dotarła do twojego serca, zabiera jego jeden mały kawałeczek i próbuje uchronić go od całego złego świata. Ta jedna część twojego serca zostaje zastąpiona fragmentem jego. I tak wzajemnie wymieniliście się czymś, co jest według wielu niezbędnym skrawkiem życia. 

Przez wiele dni, miesięcy i lat posiadasz w sobie pierwiastek bliskiej osoby. I czy to twoja przyjaciółka, która od zawsze cię wspierała, czy też twój młodszy brat, który nigdy oficjalnie nie wypowiedział tych magicznych słów. Albo ktokolwiek inny, kto zawsze jest przy tobie i nie pozwala ci upaść. Nieistotne kto, istotne, że to właśnie mu podarowałaś kawałek siebie. Zaufałaś mu, powierzyłaś każdy sekret, każdy uśmiech i każdą słoną łzę. Otworzyłaś się przed nim, jak przed nikim innym. Właśnie ta nierozerwalna więź się liczy. 

Więc jeśli jedna z tych osób odchodzi czujesz pustke. Wielką, czarną otchłań bez dna, która promieniuje cię bólem. To tak, jakby zabrakło ci kawałka samej siebie. Ten niezbędny skrawek życia zostaje zakopany daleko pod ziemią. I kiedy trumna z zimnym ciałem w akompaniamencie trąbek, które wydają z siebie dźwięki hymnów zapada się pod czarną i brudną ziemie to tak, jakbyś ty też tam lądowała. Bo poniekąd tak właśnie jest.

Wendy przeżyła dwa takie upadki. Dwa najbliższe jej sercu. Po każdym czuła się jeszcze bardziej obojętna na świat, który ją otaczał. 

Zimne powietrze kolejny raz musneło jej bladą twarz, susząc mokre policzki. Biały puch wirował ledwie widocznie po szarym niebie upadając na miękki, kredowy dywan, powiększając non stop jego objętośc. Śnieg był wszędzie. Na ciemnych gałązkach drzew, których liście już dawno zdążyły udać się na długą podróż zdala od domu. Na ołówkowym ogrodzeniu, które dzielnie pełniło swoją role. Na masywnych ławkach, które teraz nie miały ochoty na przyjmowanie nowych towarzyszy i na nagrobkach. Na szarych, marmurowych płytach ze złotymi literami wyrytymi na samiutkim środku tafli. Przed jednym z takich posągów stała ona. Jej kasztanowe włosy, upiete w nieprecezyjny koński ogon tańczyły na wietrze. Blada twarz nieruchomo wpatrywała się w dal, a dłonie co chwilę na nowo zaciskały się na torebce. Robiła to machinalnie i sama o tym nie wiedziała. 

Złoty napis dumnie głosił: Schadow Evans. Kochająca matka i żona. I gdyby nie fakt, że Wendy była wtedy zbyt mała na podejmowanie decyzjii o tak ważnym przedsięwzięciu z chęcią napisałaby tu coś w stylu: Schadow Evans. Cień kobiety, którą nigdy nie potrafiła być. Bo tak własnie ją postrzegała. Jako osobę, która zawsze mijała się z celem. Osobę, której zaufała. Osobę, którą kochała całym sercem. Kiedyś.

Zanim jako mała, jedynastoletnia dziewczynka, która nie potrafiła usnąć tej ciemnej nocy usłyszała świst powietrza przeszywającego martwą ciszę. Pamiętała bardzo dobrze granat nieba bez żadnej gwiazdy i gruchot ciała, który do tamtej pory prześladuje jej umysł. Bo tej wiosennej nocy Schadow Evans skoczyła z trzeciego piętra ich wspólnego mieszkania, plamiąc swoją ulubioną, białą sukienke zrobioną z koronki na jeden z bankietów, na który poszła z mężem. Bo tej wiosennej nocy kochana żona opuściła wygodne łoże małżeńskie i śpiącego Bobby'ego, oddając ostatni pocałunek na jego nie ogolonym policzku. A przecież tyle razy upominała go jak tego nie lubi. Bo tej wiosennej nocy wzorowa matka pozostawiła na nocnym stoliku w różowym pokoju swojej starszej córki gruby, długi szalik w marokańskie wzory, który zakupiła na swojej podróży poślubnej, a swojemu małemu potomstwu powiedziała ciche "dowidzenia" przez niedomknięte drzwi. 

I choć Wendy słyszała odgłos odchylanych drzwi i czuła na sobie smętny wzrok rodzicielki, nie powstrzymała jej. Nie miała na tyle odwagi, żeby to zrobić i zniszczyć plany, które sobie usnuła ta ciemnowłosa piekność. Z grobową miną ścisneła jedynie swojego ulubionego pluszaka, którego posiadała od kiedy tylko pamięta i zastygła w bezruchu wstrzymując nerwowo powietrze. 

Bo tej wiosennej nocy Schadow Evans staneła przy barierce i cicho wsłuchiwała się w swój nierówny oddech, który przyśpieszał z każdą kolejną sekundą oczekiwania. Odliczyła do siedmiu, próbując uregulować niespokojne bicie serca, zamknęła powieki i drżącymi dłońmi puściła  stalowy pręt, który jej mąż pomalował w tamtą jesień białą farbą.

Razem z Schadow Evans upadł jej kwiatek, którego tak pięknie pielęgnowała od kiedy wprowadzili się do tego budynku, chcąc rozpocząć nową, czystą karte. Bez współczującego wzroku sąsiadów i dziwnych pomruków. Bez coraz to nowych plotek na temat kolejnego pobytu kobiety w nowych szpitalach. Bez ciągłego słowa depresja chuczącego w głowach wszystkich znajomych. Mieli zacząć nowe życie. 

Fikus rozbryzł się na czarnym asfalcie tuż obok swojej właścicielki i jej połamanych kości. I jedynie jej kasztanowe włosy wciąż były w nienagannym stanie. Błyszczące, lekko zakręcone przy końcach zdawały się idealnie pokrywać rozbitą czaszkę, z której krwistoczerwona ciecz wylewała się strumieniami, tworząc małą kałuże tuz przy jej filigranowym ciele.

I choć Wendy słyszała gruchot i czuła narastający ból nie poruszyła się ze swojego łóżka, aż do pierwszych, leniwych promieni słonecznych odgarniających tą wiosenną noc, która mineła i głośnych odgłosów karetki, która pędziła ulicami Londynu w tempie wyścigówki, pokonując kolejne uliczki. 

W końcu wypuściła swojego misia z rąk i ruszyła w stronę okna. Udawała, ze nic nie słyszała, bo tak było łatwiej jej patrzeć w lustro. Bo łatwiej było nie mówić tacie prawdy. Nie mówić, że mogła w każdej chwili powstrzymać ją od tego pomysłu i poprosić o zostanie z nią w pokoju. 

I Wendy nie wiedziała, czy bardziej nienawidzi Schadow Evans, kobiety o nienagannym wyglądzie z wiecznie posępną miną, kochającą matkę i żonę, czy Wendy Evans, dziewczynki, która nie potrafiła powstrzymać tragedii.

- Wendy! - Cichy, dźwięczny głos wypełnił bębenki brunetki. - Chodź! Idziemy do domu, siostrzyczko. Mama nie chciałaby, żebyś została kostką lodu. No dalej. 

Chłopczyk uśmiechnął się tylko i złapał za zimną dłoń kasztanowowłosej. I ciągnac ją przez białe alejki sam próbował powstrzymywać szloch, który sam pchał mu się na usta. 

Bo choć nie znał swojej rodzicielki kawałek jego serca także pochłoneła czarna otchłań. 

~~~~~~~~~~~~~~

Okeej. Nie wiem jak to skomentować, zostawiam to wam i mam nadzieję, że nie zniszczyłam niczego. 

Kolejny raz muszę wam podziękować za wsparcie i za miłe słowa, którymi mnie nagradzacie. Uwierzcie, jesteście najlepsi i nigdy w życiu nie wyobrażałam sobie tego, co mam teraz. I może dla niektórych te kilka osób to nic nadzwyczajnego, bo sami mają ich pod dostatkiem, to mnie wciąż zalewa fala przyjemnego ciepła, kiedy widzę choć jedną kochaną osóbkę, która próbuję skomentować moje wypociny. 

I wiem, że nie jestem szczególnie uzdolniona i tak dalej, ale wy sprawiacie, że chcę pisać i będe to robić mimo wszystko. 

P.S Co ta choroba może zrobic z człowiekiem... hahahah

Xx

Trudna sztuka latania - h.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz