Rozdział 5

182 25 14
                                    

Nagle pełne usta brunetki opadły nieznacznie w dół, tworząc mini most. I pomimo tego, że bardzo chciała stłumić tym dreszcze, które przeszyły jej ciało, nijak nie potrafiła nad tym zapanować. Jedynie głęboko modliła się w duchu, ażeby Rosemary niczego nie poczuła. Bo to byłby koniec. Bo pokazanie jakiejkolwiek emocji przy tej pokręconej kobiecie równało się z wykrzyczeniem przez nią radosnych słów na cały szpital, dzielnicę lub cały Londyn. I między innymi dlatego Wendy postanowiła przemilczeć sprawę tego lokowanego opryszka. 

Wiedziała przecież, że ten dziwny mężczyzna jest dla niej nikim ważnym. Kolejnym szaleńcem, a ona niepotrzebowała nikogo takiego. Miała już jedną i co jej to dało? Przywiązanie do kogoś kto nawet języka nie potrafił trzymać za zębami. I pomimo usilnego starania wypchnięcia zielonookiego z jej głowy - niepotrafiła tego zrobić, choćby nie wiem co. Co chwilę jego szczerząca się twarz powracała do jej umysłu niczym bumerang i nawet w zwykłej, zielonej herbacie widziała jesgo oczy... Tak, te zielone kulki, które wwiercały się w jej duszę, jakby chciały odkopać skarb. Dawny, zaginiony skarb, którym było tak naprawdę szczęście, które Wendy zgubiła gdzieś po drodzę w trakcie tej bieganiny po dorosłość i dojrzałość. 

Jej dłonie mocniej zacisnęły się na kawałku lawendowej pościeli, która ukrywała nogi siwowłosej kobiety. Wypuściła ze świstem powietrze i zamknęła powieki. Po skrupulatnym i powolnym policzeniu do trzech, a może i nawet do pięciu (zgubiła się w tabunie myśli) otworzyła je, jednak obraz nie znikł. Na szczęście i na nieszczęście, bo Wendy nie wiedziała czego tak naprawdę chciałaby bardziej. 

Jasno zielony pokój, delikatna sylwetka Rose na małym łóżku i on, stojący tuż przed drzwiami wpatrujący sie w nią z dziwną konsternacją wymalowaną na jego smukłej twarzy. Kolejny dreszcz i kolejny głęboki, orzeźwiający oddech. Ponowne zaciśnięcie ust i zmierzenie jego całej sylwetki. I nie chodziło tu wcale o to, aby ukazać mu jej niezainteresowanie albo ironiczne podejście do jego osoby. Nie. Wendy chciała poprostu zatrzymać ten obraz głęboko w pamięci, choć podświadomie wypierała ze swego umysłu tę myśl, która ciążyła niczym kamień na jej dużym sercu. 

- Harry, kochanie wejdź! - melodyjny głosik Rose wypełnił salę i nawet pan Horacy z łóżka ustawionego trzy rzędy dalej obrócił się nieznacznie nastawiając uszy z miną bazyliszka. - Nie przejmuj się, siadaj. - Kobieta naprędko zaczeła gładzić delikatny materiał pościeli, wskazując tym samym miejsce spoczynku bruneta. 

- Ja chciałem tylko zapytać jak się pani czuję. Byłbym wcześniej, ale... - przerwał, widząc napływającą serie wspomnień jego samego szlochającego w poduszkę. Nie był dumny ze swojej reakcji. Nie tak wychowywał go ojciec. Pomimo to przejął się rolem staruszki, aż do tego stopnia, że wyobrażał sobie najgorsze. - Coś mnie zatrzymało - uciął, przybierając wesołą minę. 

Jak to się mówi: dobra mina do złej gry. Harry najwidoczniej stwierdził, że to odpowiednia taktyka dla kogoś, kogo umysł i serce stanęło na kilka sekund. Bo tak się czuł, widząc ją tutaj. Bo kto by się spodziewał furiatki z baru w takim miejscu? Napewno nie on. Wyszczerzył się w jej stronę i delikatnie usiadł tuż przy boku staruszki tak, aby nie naruszyć jej kruchego ciała w żaden sposób ani nie zrobić jej krzywdy. 

- Więc jak się pani trzyma? - Posłał jej ciepły uśmiech czekając na odpowiedź. 

- Z nią wszystko dobrze - wybełkotała brunetka, spoglądając gniewnie na przybysza. Nie lubiła go i nie mogła pojąć po kiego tu przyszedł. Nie miał innych zajęć, ciekawszych, przy których czuł by się chciany? - Nie mam pojęcia czego pan tu jeszcze szuka panie...

- Styles. - Jego prawa dłoń zbliżyła się do dziewczyny a na ustach wykwitł iście szarmancki uśmiech. Oczekiwał jej dłoni. Wręcz błagał o to, ażeby w końcu dotchnęła go i aby z jego osoby zeszło całe napięcie, które ta drobna, na pozór delikatna i łagodna osoba spowodowała. Widząc jednak niechęć z jej strony postanowił sam czynić honory. Chwycił jej ręke silnym i mocnym uściskiem i potrząsnął kilka razy. - Napewno nie ciebie furiatko. - posłał jej perskie oko i uszczypnął w żebra, wprawiając ją w nie mały szok. To, że pisneła byłoby sporym niedopowiedzeniem. Ona wrzasła tak, że gdyby wszyscy z tej sali nie mieli problemu ze słuchem pobudziliby się. 

Śmiech Rose wypełnił całą salę, docierając nawet do najbardziej zacienionych i ukrytych zakamarków pomieszczenia. 

- Czy ty musisz być taki dziecinny?! Nawet cię nie znam a ty traktujesz mnie jak swoją koleżankę! 

- A czy ty musisz być taką sztywniarą? Wyluzuj Wens. Czasem warto potraktować kogoś jak znajomego, niżeli obcego. Łatwiej jest się potem zaprzyjaźnić, wiesz? -Nie wiedział czemu, ale uwielbiał się z nią przekamarzać i widzieć tę małą zmarszczkę tworzącą się tuż nad jej zgrabnym noskiem pokrytym drobnymi, ledwo widocznymi piegami. Uwielbiał patrzeć, jak kolor skóry na jej policzkach zmienia się z jasnego kremu, wręcz białego do purpury. Wyglądała wtedy jak małe dziecko, któremu ktoś odebrał lizaka. 

Wstała, podeszła do łóżka, musnęła swoimi pełnymi ustami czoło Rose i odeszła, trzaskając przy tym drzwiami. I pomimo tego, że wiedziała jak bardzo jest to niegrzeczne, pierwszy raz od dawna nie przejmowała się konsekwencjami. Czuła gniew. W końcu coś czuła. I nieważne czy działo się to za sprawą Styles'a czy też nie. Wendy poczuła jakąkolwiek silniejszą emocje od pamiętnego dnia.

Zwilżył usta, pochylając się w stronę staruszki. Poprawił kołdrę, która nie chciała współpracować i oparł się łokciem o kolano. 

- Ciekawa z niej postać - mruknął. Jednak w jego głowię krążyły zupełnie inne epitety, którymi mógłby obdarować tę dziewczynę. Denerwująca, piękna, ekscentryczna, wyjątkowa, burzliwa, bystra, zbyt poważna, utalentowana i wiele, wiele więcej. 

Kobieta tylko westchnęła pod nosem.

- Opowiedzieć ci o niej? O promyczku? - powiedziała z wielkim podekscytowaniem wymalowanym na twarzy. 

- Promyczku? Idealne przezwisko dla niej. 

- Tak mówił na nią Bobby. Zawsze. A ona się tylko uśmiechała, albo sprzedawała mu lekkie kuksańce. Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie to dziewcze było kiedyś radosne i ile życia miało w sobie - westchnęła poprawiając poduszkę.

Wendy z niecierpliwością czekała na odejście nieproszonego gościa z pomieszczenia Rose. Zaciskała gniewnie swoje kruche dłonie na granatowym, plastikowym krzesełku i wpatrywała się tępo we wskazówki zegara, które ku jej nieszczęściu poruszały się w mozolnym tempie. Wtedy nawet jej ręce wydały się doskonałą zabawką. Patrzyła na zdartą juz bordową farbę na swoich paznokciach. Skubała zawzięcie koniec swojego dziwnego szalika, który łaskotał ją w szyję, czy też sunęła wzrokiem po wąskich korytarzach budynku, w poszukiwaniu cennej budki ze smakołykami i życiodajnym napojem. Marzyła o kawie i ciastkach wypełnionych marmoladą. I choć nigdy nie pałała wielką miłością do tego napoju, teraz za wszelką cenę chciała dostać kofeinę w swoje ręce. 

Drzwi zadrżały. Cichy łaskot wydobył się z ich powłoki i stanął on. Nie był idealny. Nikt taki nie jest. Ale dla niej wydawał się najbliższy temu stwierdzeniu. Jego włosy, odrobinę zbyt długie, skręcające się tuż przy końcach były porozwalane każdy w inną stronę. Obcisłe, granatowe dżinsy opinające jego smukłe nogi. Bordowa koszula z trzema odpiętymi guzikami. Gruby, ogromny, szary szalik przewiązany niechlujnie wokół jego szyjii, bardzo podobny do tego jej, jednak bez ozdobnych znaczków i fikuśnych wzroków. Ciemny, dłuższy płaszcz. Brązowe botki, które nie były strzałem w dziesiątke, bo Wendy nigdy nie lubiła takich butów, jednak do niego pasowały jak nic innego. 

Wiedziała kto to. Jak mogłaby nie wiedzieć, skoro jeszcze rok temu można było widzieć jego podobizne na wszelkich słupach i na każdym kanale telewizyjnym. I to wcale nie zmieniło faktu, że Wendy nie przepadała za jego temperamentem, za lekkim trybem życia i za jego uśmiechem, który był bądź co bądź bardzo uroczy.

Usmiechnął się ukazując dołeczki w zaróżowionych policzkach a brunetka zacisnęła tylko mocniej usta. Podszedł do niej i nachylił się. Pamiętał jej zapach od tamtego dnia w barze i chociaż mijał wiele kobiet i w pracy i na ulicach, nikt nie pachniał tak jak ona. Zaciągnął się delikatną wonią konwalii. Popatrzył jej głęboko w te szmaragdowe oczy i wsunął małą, żółtą karteczkę do jej kruchych dłoni, które ozdobione były parą drobnych, lecz bardzo ładnych pierścionków.

Wyszedł pozostawiając osłupiałą Wendy samą. I tylko stukot tych brązowych butów odbijał się od jej uszu.

Trudna sztuka latania - h.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz