Rozdział 1

378 30 8
                                    

Być może nie istnieje żaden inny rodzaj intymności, mogący konkurować z dwoma spojrzeniami , które spotykają się z mocą i zdecydowaniem, i które całkiem po prostu nie godzą się na oderwanie od siebie. - Dziewczyna z Pomarańczami

Północ wybiła na wielkim zegarze. Cicha melodyjka w pokoju zabrzmiała melancholijnie, a dziewczyna, która leżała na dużym łóżku, powstała automatycznie, jakby tylko wyczekiwała tego momentu. Przetarła lekko zaspane oczy i potrząsneła głową, chcąc pobudzić się do działania. Nałożyła na siebie swój karmelowy płaszcz, zapinając się po ostatni guzik, ubrała czarną czapkę, która prawie w całości zakrywała jej średniej długości, kasztanowe włosy a długi szalik w marokańskie wzorki obkręciła kilka razy wokół szyi. Szczerze go nie cierpiała. Przyczyną tego nie były dziwne bohomozy, wręcz przeciwnie. Wendy uwielbiała wszystko co dziwne i co nie zyskiwało zbytniej popularności. Chodziło raczej o osobę, od której ten niezwykle unikatowy prezent dostała. Już wiele razy chciała go wywalić, jednak ten dziwny, gruby zbitek wełny miał dla niej ogromną wartość sentymentalną.

Wyszła z domu przekręcając kilka razy kluczyk w starych drzwiach. Starała się jak najciszej schodzić z każdego schodka tak, aby niezauważona zejść na parter a z tamtąd tylko duże drzwi i już była na wolności.

Chłodny powiew wiatru natychmiastowo odbił się od jej delikatnej skóry. Targał jej włosy, splatając je w całkiem to nowe rodzaje supłów, bawił się starym szalikiem i nie proszony wpadał do oczu dziewczyny, przez co musiała je co chwilę mrużyć. Co chwilę powtarzała w umyślę to, co miała za zadanie zagrać. Każdą pojedynczą nutę, które razem tworzyłyby piękną jedność.

Mijała znany jej bardzo dobrze park, rzędy praktycznie identycznych domków i samochody poustawiane rytmicznie jeden, obok drugiego w równych odstępach. Aż w końcu dotarła do celu swojej podróży. Mały bar po drugiej stronie ulicy tętnił życiem. I chociaż z zewnątrz wyglądał na stary i zapomniany to w środku  był istnym ośrodkiem towarzyskim.

Masa wspomnień przebiegła przez umysł dziewczyny. Jej pierwszy raz w tym miejscu odbył się pięć lat temu. To on ją tu zaprowadził. Bobby Evans był jednym z tych osób, które widziały świat tak, jak chciały. Potrafił sam wykreować sobie w dowolny sposób otoczenie. Bez użycia pędzla, farb, czy innych takich. Wystarczyła mu kartka, długopis i wyobraźnia. Tylko tyle i pogoda ducha, którą zawsze miał przy sobie. 

Zgrabnie omineła drzwiczki wejściowe i ruszyła w stronę swojego miejsca, grzecznie czekając na swoją kolej. 

Otworzył zamglone oczy. Dłonią przesunął po całym nocnym stoliku w poszukiwaniu czegoś, co sprytnie złagodzi suchość w gardle. Niestety, na nic takiego nie trafił, jedynie strącił swój nowy telefon. Zaklął pod nosem i wstał z dużego łóżka.

Czuł, że głowa zaraz mu eksploduje. Ból promieniował całe jego ciało od stóp po sam czubek ostatniego loka. Skrzywił się i ubrał pierwsze lepsze dżinsy, które wisialy na ruchomym fotelu. Wiedział, że nie zaśnie już tej nocy, więc postanowił wyjść i pomyśleć, zdala od samotnych murów ogromnego mieszkania. Potrzebował powietrza i może czyjegoś towarzystwa, chociaż sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać. 

Oczywiście próbował żyć normalnie, jakby tamten wypadek nie miał miejsca. Chciał go wymazać z pamięci, wraz z jego skutkami. Niestety w życiu nie ma wspaniałego przycisku delete. Nic nie zniknie jak za dodtchnięciem czarodziejskiej różdżki. 

Wyszedł z domu przekręcając kilka razy kluczyk w nowoczesnych drzwiach. Mocniej opatulił się grubym szalikiem, tak, że jasny materiał zasłonił mu całkowicie usta. Wyciągnął z paczki jednego Marlboro, zapalając go po chwili. Czuł, jak trujący dym wypełnia jego płuca. Jak biały smog wydobywa się z jego zgrabnych ust i odchodzi w atmosfere, zostawiając Harry'ego samego. 

Trudna sztuka latania - h.sOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz