Rozdział I

77 14 10
                                    

Eztzal siedział przy małym, drewnianym stoliku przyglądając się swojemu rodzeństwu. Nienawidził tego momentu całym swoim sercem. Może dlatego, że czuł się wtedy jakby pękało ono na tysiące drobnych kawałeczków. W swojej dłoni trzymał pół bochenka chleba. Musiał go podzielić między rodzeństwo i jeszcze część zostawić swojej schorowanej matce. On i ojciec jedli trochę rzadziej niż reszta. Byli najstarsi, więc teoretycznie mogli odmówić sobie czasami posiłku na rzecz swoich bliskich. Matce nie wypadało odmówić. Była słabą, a w dodatku chorowitą kobietą. Eztzal wiedział, że musi o nią dbać. Czuł, że jest do tego zobowiązany. W końcu ta przez ostatnie 17 lat poświęcała się dla niego.

Zaczął powoli łamać pieczywo na dość małe kawałki, starając się by te były równe. Po kolei rozdawał je rodzeństwu w tej samej kolejności co zwykle. Najpierw dostawało najmłodsze, a na samym końcu najstarsze. Kiedy dzieci dostawały swój kawałek rzucały ciche "dziękuje", by następnie odbiec od stołu i zająć się sprawami swojego dziecięcego świata. Kiedy w ręce Eztzala został już tylko jeden kawałek skierował się w stronę łóżka stojącego w rogu małej izby. Leżała na nim kobieta o zmartwionej twarzy. Jej długie, czarne loki powoli zaczęła dopadać siwizna. Z dnia na dzień Etzal widział wiecęj zmarszczek na twarzy kobiety i więcej szarych pasemek. Kobieta była stosunkowo młoda, ale życie i choroba robiły swoje. Uklęknął przy łożku, a następnie oderwał mały kawałek chleba. To właśnie po niej urodę odziedziczył Eztzal. Wielu mówiło, że był jej męską kopią. Drobna sylwetka, blada cera i piękne, grube, kruczoczarne włosy były wynikiem silnych genów kobiety. Tak samo jak wąskie, błękitne oczy.

- Matko... - szepnął w stronę kobiety - Pozwól, że ci pomogę. Jak się dziś czujesz?

Kobieta spojrzała na swojego syna z litością na twarzy.

- Tak jak wczoraj i tydzień temu. Jest dobrze słońce, nie musisz się tak o mnie martwić. Może i nie wyglądam najlepiej, ale czuję się w porządku - oznajmiła. Jej głos był cichy oraz zachrypnięty.

- Powinnaś coś zjeść. Nie mam za dużo, ale obiecuję, że się poprawię.

Eztzal widział w oczach swojej matki niezadowolenie. Nie wynikało ono z tego jak mało jedzenia udało mu się dziś z dobyć, a z faktu, że znowu obarczał się winą. Wiedział, że ich sytuacja rodzinna wcale nie wynikała z jego winy. To w końcu nie on był głową rodziny, a jego ojciec, który wolał oddać wszystko w karczmie niż kupić rodzinie chociażby worek kaszy. Mimo to czuł się współwinny. Uważał, że nie starał się wystarczająco. Nie znalazł pracy, choć mógł. Nie raz o tym myślał, ale bał się zostawić rodzinę.

- Już o tym rozmawialiśmy Eztzal. Daj mi to i możesz odejść. Potrafię jeszcze sama zjeść. Dziękuję za twą troskę, ale nie jestem jeszcze niedołężna - stwierdziła stanowczo po czym delikatnym ruchem dłoni wzięła od syna chleb.

Chłopak  westchnął ciężko po czym nachylił się nad matką i ucałował delikatnie jej czoło. Odwrócił się, a następnie wyszedł z domu. Od razu uderzyło w niego ciepłe powietrze. Lato powoli się kończyło jednakże na zimno nikt nie mógł narzekać. Eztzal uwielbiał jesień. Nawet jeśli niosła za sobą deszcz i nieprzyjemną pogodę wybaczał jej to ze względu na piękne kolorowe liście, z których od dziecka robił dla matki, a później i sióstr, bukiety. Postanowił przejść się na rynek. Tam zawsze coś się działo. Lubił popatrzyć na towary handlarzy, choć nie było ich dużo.

W ostatnich latach sytuacja w królestwie Thaloria nie była zbyt dobra. Większość ludności cierpiała na ubóstwo. W dodatku był znaczny brak poszczególnych towarów. Stary władca zamknął wiele szlaków targowych z innymi państwami... A przynajmniej to słyszał Eztzal. Część mieszkańców królestwa po śmierci króla okryła się nadzieją na lepsze jutro, ale ta zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Jego syn wcale nie okazał się dobroduszną istotą. Wprowadził większe podatki i wcale nie przejmował się sytuacją społeczeństwa. Przez jakiś czas władzy jego ojca mieszczaństwo się buntowało, ale to zawsze kończyło się krwawą maskarą. Może właśnie dlatego aktualnie nikt nie miał odwagi przeciwstawić się władcy.

Do uszu Eztzala doleciał jakiś głos. Zauważył na rynku zbiorowisko tuż przed nadwornym nawoływaczem. Postanowił, że podejdzie bliżej by móc wysłuchać tego co mówi mężczyzna o krótkich, czarnych włosach i delikatnie zgarbionej sylwetce. Mężczyzna krzyczał coś o służbie na dworze. Coś o braku? Nie zdziwiło to chłopaka. Eztzal słyszał, że jeśli służba zrobi najmniejszy błąd król od razu każę ich taką chłostą, że większość nawet tego nie przeżywa. Możliwe, że to właśnie z tego wynikał jej brak na dworze królewskim. Jak widać władca szukał sobie służek.

Przez moment w głowie Eztzala pojawiła się myśl czy zatrudnienie się w pałacu nie byłoby dobrym pomysłem. Szybko jednak odgonił tą myśl. Zamek znajdował się daleko stąd, nawet jeśli mieszkał w stolicy państwa, czyli tym samym mieście, w którym znajdowała się siedziba władców. Nie mógłby często widzieć się z rodziną. Co by się stało z jego matką? Umarłaby z głodu! A za nią rodzeństwo! Przecież ojciec nie nadawał się do sprawowania opieki nad rodziną.

Eztzal jeszcze chwilę posłuchał nadworskich nowin, po czym zawrócił. Podszedł na chwilę na stoiska z biżuterią. Te zawsze przyciągały jego uwagę. Uwielbiał błyskotki jednakże, na żadną nie było go stać. Czasami marzył o tym, że kupuje swojej matce i siostrom piękne perły oraz kryształy. Niestety nie miało to prawa bytu w rzeczywistości. Westchnął ciężko po czym odszedł od stoiska. Nie chciał dłużej ranić swego umysłu myślą, jak fajnie by było być bogatym... Nie... Nawet nie bogatym! Kimś kogo stać na bochenek chleba. Na kilka takich bochenków.

Skierował się w stronę domu. Ponownie szedł przez ulice, pełne ludzi. Wokół niego biegały dzieci, a z każdą następną minutą jego spaceru, na drogach pojawiało się coraz więcej ludzi śpiących na ziemi. Wchodził w tak zwaną "Dzielnicę Nędzy", na której sam mieszkał. To właśnie tutaj osiedliła się najbiedniejsza warstwa mieszczan, bezdomni i chorzy, głównie na trąd.

W końcu dotarł na miejsce. Przed małym, o dziwo murowanym domem, bawiła się gromadka dzieci. Jak widać ojciec jeszcze nie wrócił. Nigdzie go nie było, a rzadko kiedy przebywał w domu, gdy już do niego wracał. Eztzal usiadł na ziemi, pod ścianą budynku po czym zaczął przyglądać się rodzeństwu. Po nie długiej chwili jego powieki zaczęły się robić coraz cięższe. Ostatnio trochę się zaniedbał jeśli chodzi o sen. Pozwolił sobie na wygodniejsze ułożenie pod ścianą i oparcie o nią głowy, by następnie odpłynąć w świat snów i marzeń.

°"Rise of the Unseen: A Thalorian Tale"°Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz